Stare chińskie przysłowie mówi: „za każdym razem, gdy
wychodzisz z domu, spodziewaj się niespodziewanego”. Był lipiec
2015 roku, niedziela, a ja miałam straszną ochotę na bagietki
czosnkowe z Biedronki, więc cóż było robić, zwlekłam się z
mieszkania na ostatnim piętrze bloku i poczłapałam w stronę
zachodzącego słońca. Upał niemiłosierny, żar się leje, stopy
pływają w sandałach. Po przejściu 50 kroków żałowałam, że
dożyłam tej chwili, w której zwykła zachcianka wynikająca
jedynie z łakomstwa, wyrwała mnie z domu niczym dziecię z objęć
rodzicielki.
Słonce beztrosko
wypalało na mojej skórze znamiona, świadczące o jego
bezsprzecznej dominacji nad marnym ludzkim okruchem, a ja brnęłam
przez odmęty betonowych ścieżyn, by objąć we władanie skarb –
bagietę z masłem czosnkowym. Pryma sort.
Nagle w samym środku
osiedla domków jednorodzinnych zamajaczył jakiś niewyraźny obraz.
Coś co mogło być gremlinem lub małpką, hasało między domami,
najwyraźniej lekce sobie ważąc niemiłosierny upał. Podeszłam
bliżej i przykucnęłam, wyciągając przed siebie dłoń i nucąc
pradawne zaklęcie przywabiające wszelkiej maści dziwy z kosmosu.
Na dźwięk słów, owych słów tajemnych brzmiących „kici kici”,
stworzenie przybiegło, ale pożal się Boże, cóż to było za
stworzenie. Statek-matka musiał porzucić go dawno temu, bo stwór
był rozpaczliwie chudy. Zmierzwione, zakurzone futro było rzadkie.
Przedstawiciel obcej cywilizacji o małym, wydętym brzuszku i
kończynach jak zapałki. Był jednak skory do zabawy z
przedstawicielką Ziemian, toteż nawiązaliśmy znajomość z pomocą
źdźbła wyschniętej trawy. Rozejrzałam się dyskretnie po
okolicy. Ani jednej małej miseczki z wodą dla młodego.
Zamierzałam
dowiedzieć się, czy stwór założył swoją siedzibę w jednym z
domostw, gdy nagle usłyszałam kroki dochodzące z lewej strony.
- Pani sobie go
zabierze, jak chce. Jest niczyj, chodzi sobie między domami.
- Nikt tu nie ma
kotki z młodymi? Naprawdę?
- No, chodzi między
domami. Nikt kotki nie ma.
Chodzi sobie między
domami szkielet pokryty futrem, miski wody nigdzie nie widzę, upał
jak cholera. W dodatku alien wlazł mi już prawie do torebki. Do
torebki, w której miałam przynieść dwie chrupiące bagiety z
czosnkiem i może zimne piwko o smaku żurawiny czy innej wiśni. Nie
no, bez przesady, torebka to torebka. Jeszcze ją pomyli z kuwetą i
co? Jestem stażystką, niby za co kupię sobie nową, jeżeli ta
zacznie wydzielać intensywny zapach kocich siuśków?
Wzięłam młodego
na ręce. Ciebie serio podrzucił statek-matka, powiedziałam. Młody się
wiercił, podekscytowany nową sytuacją.
W domu nie miałam nic, co jedzą Obcy, bo jestem wegetarianką. Wzięłam kocyk i położyłam w przedpokoju, usiadłam obok koca, a na kocu umieściłam Obcego. Nie, nie zgodził się, musiał siedzieć na mnie. No spoko. Zadzwoniłam do przyjaciółki-kociary.
W domu nie miałam nic, co jedzą Obcy, bo jestem wegetarianką. Wzięłam kocyk i położyłam w przedpokoju, usiadłam obok koca, a na kocu umieściłam Obcego. Nie, nie zgodził się, musiał siedzieć na mnie. No spoko. Zadzwoniłam do przyjaciółki-kociary.
-Ty, jak poznać, że
kot je już sam?
-No jak mu dasz
żarcie, to on zje, albo nie. A co, kota znalazłaś? A malutki jest?
Zdjęcie wyślij.
Opisałam sytuację w
kilku zdaniach, po czym zadzwoniłam do chłopaka, żeby przyjechał i
przywiózł żwir i to, co jedzą małe koty. Tymczasem udało mi się
nakłonić Obcego do spojrzenia łaskawym okiem na miskę wody. Skoro
sam pije, to pewnie i je też sam.
Gdy przyjechał mój
chłopak, z zakupami dla kociego bobasa, ja siedziałam na
łóżku, na kolanach miałam koc, na kocu zaś wylegiwał się Obcy. Na dźwięk
głosu drugiego Ziemianina, podniósł sennie wzrok.
Okazało się, że je
sam, owszem, i to jak je. Widziałam kiedyś świnie, które jadły z
koryta, mlaszcząc przy tym niemiłosiernie. I kolegę z dzieciństwa,
który jadł w taki sposób, że aż się robiło niedobrze. Ale ten
alien mlaskał najgłośniej. W dodatku wydawał dziwne
warcząco-charczące odgłosy, jakby chciał coś powiedzieć, ale
mówił przez nos.
Mój chłopak uznał,
że jest na mnie zły, bo ja pewnie tego kota oddam, a on się już
zakochał. Uśmiechnęłam się, ale wiedziałam już, że nie oddam. W dodatku
następnego dnia był poniedziałek, oboje idziemy do pracy, a bałam się młodego zostawić samego. Na szczęście siostrzenica zgodziła się popilnować znajdę. Aliena nazwałam roboczo Gizmo.
Tak wyglądał Gizmuś niedługo po tym, gdy go znalazłam. Zdjęcie słabej jakości, wybaczcie ;). |
Najszybciej jak się
dało młody wylądował u weterynarza na przegląd. Miał katar, dlatego
wydawał takie dziwaczne odgłosy. Dowiedziałam się, że to chłopak i
obwieściłam przyjaciółce, że mam syna :D.
Gizmo pozostał
Gizmem, bo to imię najlepiej do niego pasowało. Rósł jak na
drożdżach i po kilku miesiącach okazało się, że to nie jest
byle Obcy, ale najprawdziwszy książę. Tak też zachowuje się do
dzisiaj. Jest pełen dostojeństwa, chodzi z gracją, wyrósł ze
swojego nawyku żarcia jak świnia i teraz je z prawdziwą godnością. Jest tylko ogromnie strachliwy. W dodatku
dostaje szału, gdy wyczuwa kocimiętkę, walerianę lub oliwki.
Nie wiem komu
powinnam dziękować za to, że zachciało mi się tej bagiety (aha,
nie kupiłam jej w końcu i nie zjadłam, wiadomo), ale jestem
ogromnie wdzięczna za to, że Obcy skolonizował akurat moje
mieszkanie :).
Gizmek w wersji dorosłej, odkarmionej i zadbanej. |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz