Jeszcze jesienią zeszłego roku byłam sfrustrowana z powodu pracy,
jaką wykonywałam. Miałam wrażenie, że w ogóle się nie
rozwijam, nie robię nic twórczego, a ponadto atmosfera w pracy
pozostawiała wiele do życzenia. Gdy więc w listopadzie opuszczałam
tamto miejsce, postanowiłam zająć się czymś nowym, twórczym. W
zasadzie uznałam, że teraz czas na to, na co dawniej nie miałam
ani czasu, ani siły. Z takim mocnym postanowieniem przespałam
prawie cały listopad. Pozwoliłam sobie na wyłączenie wszelkiego
wysiłku. Zajęłam się za to prowadzeniem domu.
Z ręką na sercu,
miałam w życiu zadatki na różne wspaniałe role, jakie mogłabym
pełnić w społeczeństwie, ale nigdy nie wykazywałam zdolności w
kierunku prowadzenia domu. Jeżeli zastanawiacie się jak to możliwe,
że istnieją osoby, które nie dostrzegają wkoło siebie bałaganu
i potrafią przypadkiem spalić sos z torebki, to właśnie pragnę
powiedzieć, że ja też nie wiem jak to możliwe, ale tacy ludzie
istnieją, a jedną taką osobę spotykam codziennie patrząc w
lustro.
Z dnia na dzień
zostałam jednak panią domu. Chciałam się rozwijać i robić coś
twórczego, przełamać rutynę. Okazało się, że nieświadomie
zafundowałam sobie walkę z moimi słabościami. Jasne, wcześniej
potrafiłam zrobić jakieś proste dania. Na początku też się nie
wysilałam, bo po co, skoro da się zjeść i nie umrzeć. Później
zaczynałam coraz bardziej kombinować, szukać nowości, łączyć
smaki, aż dorobiłam się kilkunastu dań, które są dla mnie
banalne, a smakują cudownie. I właśnie wtedy, kiedy już czułam
się carycą babeczek i pierników, władczynią połaci zamrożonych,
własnoręcznie ulepionych pierogów, koneserką wysublimowanych
przypraw i perfekcyjną żonglerką wegańskimi zamiennikami, los
postanowił dobitnie mi pokazać, że pokora jest wielką cnotą.
Naczytałam się o tym, jak to zarąbiście zdrowy jest seler
naciowy. Na włosy, paznokcie, skórę, zdrowie, ma witaminy, tańczy,
śpiewa, recytuje. Kupiłam cudną zieloną łodygę i postanowiłam
dodać do czego się da, zanim się zepsuje. Szkoda, że aż tyle,
zanim zrozumiałam, że paskudztwo potrafi zdominować każde danie,
a do smoothie mogłabym dodać z tym selerem nawet najdroższego
szampana do spółki z super egzotycznymi owocami, których nie ma
nawet w Lidlu, a i tak czuć by było tylko selera, panoszącego się
niczym zielona Cruella De Mon. Zraziłam się chyba na dłuższy czas
i póki co seler-dominator u nas nie gości.
Podobne
rozczarowanie spotkało mnie przy okazji zachwalanej przez blogosferę
zupy dyniowej. Boże, jaka ja byłam z siebie dumna. Sama to
gotowałam, blendowałam, dodałam imbir. Poczułam się jak
prawdziwa jesieniara z instagrama. Podałam, mąż coś tam zjadł. I
wtedy usłyszałam magiczne słowa, o których marzy każda zakochana
kobieta, która ślęczała pół dnia przy garach:
-Dobre, ale nie rób
więcej.
To jest takie
zdanie-klasyk. Prawie jak „to nie tak jak myślisz”, albo „żona
mnie nie rozumie, nie sypiamy ze sobą” czy, nie wiem… „mam
referencje, ja naprawdę mam referencje!”.
Cóż, czas
poszukać pracy. Byle nie w warzywniaku, bo rozumiecie, SELER ;).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz