sobota, 28 marca 2020

Oczekiwania vs. rzeczywistość. Nauka dystansu.

    Jestem perfekcjonistką i marnuję w życiu furę energii na to, żeby wszystko było idealnie, tak jak sobie wymarzyłam. Z tego też względu wiedziałam, że nie ma sensu, abym kiedykolwiek miała wesele. To znaczy nigdy nie chciałam mieć dużego wesela, ale jednym z czynników o tym decydujących był fakt, że umarłabym ze zdenerwowania, wściekłości i rozpaczy, organizując taką uroczystość i biorąc w niej udział.
    Potrafiłam już jako dzieciak zadręczać się w nieskończoność, bo nie zrobiłam czegoś idealnie, a przecież tak miało właśnie być.
   Niestety, albo raczej na szczęście, los podarował mi niezbyt idealną fizjonomię, umiejętność skupienia się tylko na tym, co mnie realnie w danej chwili interesuje, ludzi, którzy udowadniają mi, że nic nie idzie idealnie i przede wszystkim prokrastynację.
   Najpierw uznałam, że mając do tego perfecjonizm jestem po wielokroć przeklęta przez wszystkie bóstwa i cierpię za miliony, ale to był okres nastoletniego bólu istnienia, więc możemy to odhaczyć. Później wyszłam z założenia, że to poligon do walki z samą sobą. Bo przecież logiczne, że siły dobra to perfekcjonizm, a cała reszta to siły zła, które chcą zniszczyć wzorzec ideału w moim życiu.
   Aktualnie godzę się z losem, ale wiecie, pisać to sobie można. Haha, nie musi być idealnie, dorosłam do tego. Dam Wam i sobie dowód na to, że nabrałam dystansu, a dodatkowo, że perfekcja mi raczej nie grozi.

   Chciałam mieć piękne zdjęcie na insta i Facebooka z wakacji na Krecie. Ubrałam się ładnie i poszliśmy na plażę z moim obecnie już mężem, wtedy narzeczonym. Uznałam, że muszę mieć zdjęcie na jakimś kawałku skały, który tak artystycznie obmywało morze… Już sobie wyobrażałam, że będę wyglądać niczym nimfa wodna. Tylko, że zanim z morza wyłoniła się nimfa i przysiadła na skale, musiałam przejść przez etap pożądającej fotki Grażynki, która praktycznie wczołguje się na mokrą skałę. 
    Oczyma wyobraźni już widziałam, jak kończę wakacje w gipsie, albo z glonami we wszystkich miejscach ciała. Posadziłam z wysiłkiem swoją bladą dupkę na kamulcu i mówię chłopu: „rób zdjęcia ile wlezie, później wybiorę najlepsze, bo stąd nie zlezę teraz". No i robi zdjęcia, poci się chłop w 35 stopniach, wygina się jak pręt w karuzeli. Jeszcze tak, tak i z tego profilu. A ja walczę o życie! Skała śliska, fale czasami takie, że mnie prawie zmiata!
Obejrzałam zdjęcia i ostatecznie to trafiło na insta:


Ale kurczę, w ramach tego dystansu jeszcze… To mnie tak rozbawiło, że jest moim ulubionym:
 Pozdrawiam serdecznie! :)

piątek, 27 marca 2020

Kwarantanna i sport. 7 pomysłów.

    Coraz więcej osób w ostatnim czasie przeszło na system pracy zdalnej, albo po prostu ma przymusowe wolne. Ponieważ sport jest bardzo ważny i ze wszech miar godny, by znaleźć dlań miejsce w każdych okolicznościach, przedstawiam kilka moich sposobów na utrzymanie formy i wyćwiczenie niemal każdej części ciała.
1. Palce. Pięknie wyćwiczone, smukłe palce na wiosnę? To proste ćwiczenie, polegające na tłuczeniu dzień w dzień w klawiaturę i kłócenie się z internetowymi trollami, pozwoli Ci na długo zachować piękny wygląd tej części ciała. Dodatkowo możesz się kręcić z frustracji na krześle, to poćwiczysz również pośladki. Na wyćwiczenie kciuków najlepszy będzie smartfon i przeglądanie Facebooka.
2. Mózg. Szermierka słowna w internecie zwykle wyczerpuje moje zapotrzebowanie na sport. Jeżeli dodatkowo prychasz i gadasz do siebie, ćwiczysz mięśnie twarzy. Załamywanie rąk – kolejne świetne ćwiczenie.
3. Nogi. Jest nas teraz pełen komplet w domu. Toaleta jest jedna. Chcesz siku, a akurat ktoś siedzi w środku? To okazja do ćwiczeń mięśni nóg. Dzikie tańce i obłąkańcze pieśni „Wychoooodź, wychooodź”, to genialne ćwiczenia!
4. Ramiona. Raz na pół godziny podejdź do lodówki i otwórz ją. Popatrz co jest i zamknij. Dobrze by było, gdyby Twoja lodówka była taką samą cholerą jak ja i przy zamknięciu zasysała się na amen. Wtedy próba otworzenia drzwiczek po kilku sekundach uświadomi Ci, jak mało masz siły w ramionach.
5. Ręce. Masz coś do zrobienia, ale po domu kręcą się zwierzęta domowe? Odganianie się od niechcianego towarzystwa angażuje wiele mięśni. Gdy kot zaczyna chodzić mi po klawiaturze, muszę go przesunąć, a czasami wziąć na ręce (trening siłowy!) i odstawić na podłogę (skręt tułowia!). Mam 4 koty. To ćwiczenie powtarzam w ciągu dnia tak często, że to wakacji będę mieć talię osy i ręce Pudziana.
6. Plecy. To ćwiczenie wymaga posiadania zwierzaka, dziecka lub zwyczajnie bałaganu. Podczas chodzenia po domu co chwilę stajesz na czymś dziwnym. Dla mnie to są piankowe piłeczki i myszki z kocimiętką. Schylam się i podnoszę. Czasami robię też slalom. Niby nic, ale już więcej kroków dziennie zrobionych. Plus – nie nadepnę po raz kolejny na mokrą piłkę bosą stopą. Mój najmłodszy kot uwielbia kąpać wszystkie zabawki w misce z wodą.
7. Pośladki. To ćwiczenie trudne, bo wymaga zaangażowania również mózgu i palców. Wchodzisz na stronę internetową jakieś pięknej blogerki modowej. Czytasz o jej idealnym życiu i oglądasz jej idealne zdjęcia w idealnych ciuchach. Patrzysz na siebie (dodatkowy plus za zaangażowanie szyi i karku!). Analizujesz. Żal ściska poślady. Wyćwiczone w ten sposób mięśnie to redukcja cellulitu!

     To wszystko, co na tę chwilę sama praktykuję. Efekty już widzę, więc polecam oczywiście. Jeżeli macie jeszcze jakieś pomysły, to piszcie :).

PS.
    To jest ciężka sytuacja, nie neguję tego, ale zawsze wszystko staram się przyjmować z humorem. Trzymam kciuki, żeby dobre czasy nadeszły jak najszybciej!

czwartek, 26 marca 2020

Jak oszczędzać? Przetestowane przeze mnie porady z internetu.

    Kocham wydawać pieniądze i nie potrafię oszczędzać. Jest to fakt, z którym musiałam się zmierzyć. Chodzi podobno o to, że najważniejsze, to zauważyć problem. No dobra, więc kocham rozwalać, trwonić pieniądze na ubrania, kosmetyki pielęgnacyjne, perfumy, książki… Powiedziałam to do siebie w myślach. Później na głos. Później jeszcze dla pewności do lustra, a na koniec jeszcze znajomym i rodzinie. Nic się nie zmieniło, nadal mogłabym wydać sporo kasy i wcale nie czuję, żeby to wyznanie mnie jakoś ubogaciło, skierowało moją uwagę na dany problem, czy też mnie zawstydziło, albo zmusiło do zaoszczędzenia czegokolwiek. No, oczywiście nie jest i nie było tak, że nie płacę za czynsz, bo muszę cośtam mieć już, zaraz, natychmiast. Po prostu nic nie oszczędzałam.
    Następnie musiałam sięgnąć po cięższy kaliber. Polega na wejściu na swoje bankowe konto internetowe, przetrzepanie portfela i miejsc, w których czasami też trzyma się pieniądze i przyłożeniu sobie przez łeb kolejnym stwierdzeniem, które uświadamia wagę problemu: jestem spłukana. Gdyby nagle wypadł mi ząb, musiałabym sobie wstawić implant na kredyt. Aż mnie wzdrygnęło na tę myśl. W rodzinie mam osoby, mające na kredyt dom, mieszkanie, działkę, samochód, ale nie znam nikogo, kto ma pożyczkę na implant. Zmagając się z dojmującym poczuciem winy oraz z chęci ratowania honoru rodu, zaczęłam się zastanawiać, jak zmusić się do oszczędzania.
     Z morza dobrych rad w internecie wybrałam kilka i zaczęłam testować. Oto wyniki testu:
1. Oszukiwanie wzroku. Wiadomo, czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Otworzyłam konto oszczędnościowe, które pożera mi co miesiąc pewną sumę. Jeszcze zanim zapłacę rachunki czy cokolwiek innego. Nie ma tych pieniędzy, znikły i tak je traktowałam. Tym bardziej, że wtedy celowo wybrałam jakieś upierdliwe konto, z którego wypłacenie kasy równało się z pofatygowaniem się do placówki banku. Jestem z natury leniwcem, więc zagrałam tą kartą i okazało się, że nawet wadę można zmienić w zaletę. Musiałam dysponować tym, co zostało.
2. Odkładanie jakiejś sumy do skarbonki, albo wybieranie jakieś kwoty, którą miałam dysponować na zakupach, a reszta miała leżeć na koncie. Bądźmy poważni. Na kogoś ze słabą wolą to nie zadziała. Mam kasę w zasięgu ręki – wydam ją. Chyba, że w międzyczasie wypracuję sobie silną wolę, ale dopóki nie opanowałam takich mechanizmów, to ta rada jest bez sensu. Zdziwiłabym się, gdyby komuś się udało z marszu to wprowadzić i zaoszczędzić więcej niż 10 zł. Mnie się udało zaoszczędzić kiedyś 10 zł bez silnej woli. Po prostu mi ta kasa wpadła w dziurę w torebce, której to dziury nie zauważyłam od razu. Jaka była radość na koniec miesiąca, eh…
3. Żadnych zakupów pod wpływem chwili. I tak i nie. Bardziej mi się to sprawdziło podczas zakupów przez internet, niż zakupów w galerii handlowej. Zakupy w necie zaczęłam robić w taki sposób, że wrzucam do koszyka wszystko, co mi się podoba, a później czekam. Zazwyczaj dobę. Po takim czasie 1/3 już nie wygląda tak interesująco, jak wtedy, gdy miałam inny nastrój. Później robię selekcję przydatności. Gdzie założę kieckę z taaaakim dekoltem? Czy mam w szafie coś żółtego do tego swetra? Proste, że nie, bo w ogóle niczego żółtego nie posiadam. Buty są fantastyczne, piękne i niepraktyczne. Po przesortowaniu czekałam jeszcze trochę, sprawdzałam, czy na pewno mam do czego założyć to czy tamto. Czy tkanina jest dobra, czy też w koszyku sklepu internetowego spoczywa kawałek szmaty, która po pierwszym praniu będzie do wywalenia? Czy to ubranie na jeden sezon? W sensie wiecie, minie moda na falbankę i będzie wiocha wyjść w tej bluzce za rok.
4. Na zakupy żywieniowe nie chodź głodna. O i to jest bardzo dobra rada. Porównałam kiedyś z ciekawości paragony i zawartość reklamówek po tym, jak zakupy robiłam na głodniaka i po tym, gdy wybraliśmy się na zakupy po obiedzie. Nie dość, że w pierwszym przypadku kupiłam więcej, to jeszcze większy procent zajmowały niezdrowe rzeczy, niż w przypadku drugim.
5. Zrób listę rzeczy do jedzenia na cały tydzień, zakup składniki. Też fajna porada. Przy okazji marnuje się dużo mniej jedzenia, co ma niebagatelny wpływ nie tylko na mój stan finansów. Wybieramy raczej wśród potraw, które lubimy i są dość tanie, chociaż przed zakupami sprawdzam też, czy nie miałabym ochoty zaszaleć w tym tygodniu i zrobić coś nowego. Tu jednak nauczyłam się trzymać tego, żeby zużyć wszystkie składniki, albo robić takie potrawy, do których składniki szybko się nie zepsują. Odstępstwem są rzeczy, które znajdziemy na promocji, które mają długi termin przydatności do spożycia, a przy okazji bardzo je lubimy i wiemy, że i tak wcześniej czy później zjemy. Uwaga! Nie ma sensu oszczędzać na jakości pożywienia.
6. Pytaj samą siebie, czy naprawdę tego potrzebujesz. Come on, to naprawdę działa tak z marszu na kogokolwiek? Przecież jak idę na zakupy i widzę szałowy ciuch, albo fantastyczne perfumy, to jasne, że odpowiedź będzie twierdząca. Tak, teraz w tym momencie tego zapragnęłam i muszę to mieć. Dużo więcej dla moich oszczędności zrobiło rozsądne budowanie garderoby w oparciu o naturalne tkaniny i maksymalnie 5 kolorów. To odsiało masę nietrafionych zakupów i sprawiło, że w końcu mogę zestawiać ze sobą dowolne ubrania i mieć pewność, że nie będę w panice szukać jedynych spodni, które pasują do tej jedynej bluzki. Spodnie oczywiście w praniu, a ta bluzka mi tak zarąbiście podkreśla kolor… w sumie nie wiem, czegoś tam kolor pewnie podkreśla ;).
7. Szukaj kodów rabatowych. Zanim coś kupisz, poszukaj w necie kodów rabatowych. Czasami jakaś blogerka dostaje kod i dzieli się z innymi. Możesz w ten sposób zaoszczędzić, kupując coś 10 czy 15% taniej.
8. Programy lojalnościowe i refundacje zakupów. Jeżeli już coś kupujesz, to chociaż miej z tego jakiś zwrot. Większość zakupów robię przez internet. Tak się składa, że sporo sklepów współpracuje ze stroną refundera. Ja mam założone konto na takim portalu, wtyczkę w przeglądarce i kupuję, korzystając z wtyczki, a z każdych zakupów określony procent wędruje na moje konto użytkownika. Po zdobyciu 45 zł, można kasę wypłacić na swoje konto w banku.
(Wypłacałam póki co dwa razy, system działa jak najbardziej i szczerze polecam rejestrować się z mojego linku: www.refunder.pl/zapros/izolda89
Zarejestrujecie i w ciągu 45 dni zrobicie zakupy za co najmniej 50 zł w dowolnym sklepie współpracującym z refunderem, to oprócz zwrotu określonego % wydanych na zakup pieniędzy, otrzymacie bonus w postaci 10 zł.)
     Myślę, że to dopiero początek mojej przygody z oszczędzaniem, bo lista perfum, które chciałabym mieć jest długa i rośnie niepokojąco, a mój trening silnej woli jeszcze się nie skończył ;).

wtorek, 24 marca 2020

Pachnące hobby.

     Od kilku lat moim hobby są perfumy. Kocham perfumy, uwielbiam włóczyć się po perfumeriach i poznawać nowe zapachy, zaciągać się z lubością zapachami perfum w komunikacji publicznej, próbując zgadnąć czego używa osoba obok. Zamawiam próbki i próbeczki. Mainstream, nisza, wszystko jedno. Z 10 lat temu wpadłam na forum wizaż i wsiąkłam w ten świat na dobre. Uwielbienie do poznawania nowych zapachów zaczęło się jednak wcześniej.
     Miałam kilka lat, może 7 lub 8, gdy podczas spaceru znalazłam próbkę zapachu Chanel. Teraz już wiem, że była to woda toaletowa Allure. Prysnęłam nią na nadgarstek i oniemiałam, bo właśnie powąchałam najwspanialszą rzecz w swoim dotychczasowym życiu. Co jakiś czas wracałam do tego wspaniałego zapachu, który był moim największym dziecięcym skarbem. Próbka po jakichś 2 latach uległa jednak zniszczeniu podczas remontu. Jak ja wtedy rozpaczałam…
    Jako dzieciak rozgniatałam płatki kwiatów i owoce, dolewałam do tego wody i taką mieszankę wlewałam do atomizera. Niestety to nigdy nie było to :). Próbowałam się także nacierać rozgniecionymi płatkami dzikiej róży. Do dzisiaj kocham ten zapach, bo przypomina mi przecudny krzew tej rośliny, który kwitnął opodal mojego bloku.
    Miałam ok. 12 lat, gdy pierwszy raz znalazłam się w sklepie indyjskim w pewnym nadmorskim kurorcie. Co sobie kupiłam za zaoszczędzone pieniądze? Olejki zapachowe. Stać mnie było tylko na 3 zapachy i do tej pory pamiętam, jakie wybrałam. Jaśmin, paczula, ylang-ylang. Mieszałam je ze sobą, nakładałam je oszczędnie na nadgarstki i za uszami, skrapiałam nimi poduszkę.
    Po zapachu rozpoznawałam bezbłędnie, kto nas odwiedził w domu. Marzyłam, żeby być jak pewna wytworna dama, która odwiedzała nas w domu i pachniała Kobako. Niestety pochodziłam z rodziny, w której się nie przelewało, więc o własnym flakonie mogłam tylko pomarzyć.
Jako nastolatka, w wieku chyba 16 lat, otrzymałam swoje pierwsze perfumy i były to avonowskie White Sunset. Kilka lat później dostałam w prezencie Pur Blancę Blush, również firmy Avon. Miałam jeszcze jakieś psikadło, które dostałam na urodziny. Niestety nie pamiętam nazwy, ale zapach był słodkawy.
    Prawdziwe szaleństwo zaczęło się, kiedy wyprowadziłam się na studia do dużego miasta i nagle się okazało, że w centrum są perfumerie z prawdziwego zdarzenia. Po pracy i po zajęciach na uczelni chodziłam do perfumerii i obwąchiwałam wszystko, co mnie zaciekawiło. Później wpisywałam nazwy w wyszukiwarkę i czytałam o nutach zapachowych. Za zaoszczędzone w jakiś sposób pieniądze kupiłam sobie Oxygene Lanvin całkowicie w ciemno, bo nie mogłam zdzierżyć, że zapachu nie mogłam znaleźć stacjonarnie. Strzał w dziesiątkę. Dostałam też próbkę Envy Gucci. Zaczęłam zamawiać próbki, testować zapachy. Po pewnym czasie miałam już niedużą kolekcję.
Od tamtego czasu mnóstwo zapachów przewinęło się przez moją kolekcję. Aktualnie flakonów, odlewek i próbek mam ok. 60-70 szt. Gdyby fundusze mi pozwoliły, pewnie miałabym ze 3 razy tyle :D.
    Większą wagę przyłożyłam chyba do zapachu, jaki będę nosić na ślubie, niż do tego, jak ma wyglądać moja suknia ślubna! W końcu stanęło na Enchanted Forest Vagabond Prince.
    Do tej pory nie znalazłam jeszcze zapachu, który pachnie jak plaża na Wyspie Wolin, gdy jest już po zachodzie słońca, ale jeszcze nie zapadły ciemności. Od morza wieje wiatr, który rozwiewa włosy. Jest wolność. Jeżeli znajdę taki zapach, będę przeszczęśliwa.
    Chciałabym, żeby na blogu była osobna zakładka o perfumach, bo mogę się nie powstrzymać od opisywania swoich wrażeń z testowania nowości. Chyba się bez tego nie obejdzie :).
Wizerunek Perfumowej Wiedźmy powstał wczoraj w nocy :).

niedziela, 22 marca 2020

Przemyślenia z zamknięcia

    Od ponad dwóch tygodni staram się nie wychodzić z domu. Jestem trochę chora, więc to po prostu względy bezpieczeństwa i dbałość o ludzi, którzy ewentualnie mieliby pecha, kupując papier toaletowy czy inny makaron w tej samej Biedrze co ja. Aktualnie kicham tak głośno, że obawiam się, że sąsiedzi zgłoszą to odpowiednim organom, zaniepokojeni o własny stan zdrowia. Dodatkowo nadal spędzam czas na bezrobociu.
    Dzięki przedłużonemu „aresztowi domowemu” uświadomiłam sobie ostatnio kilka rzeczy:
1. Uwielbiam pracować w domu. Naprawdę powinnam mieć pracę zdalną. Spełnieniem moich marzeń byłaby praca, w której mogłabym pisać z własnego mieszkania, bez codziennych dojazdów.
2. Potrafię sobie doskonale zorganizować dzień. Przy ćwiczeniach fizycznych słucham hiszpańskich rozmówek, oglądam filmy czy seriale. Znajduję czas na swoje dawne pasje, nowe pasje. Piszę i gotuję, rysuję i piorę. I wcale nie śpię do 14, a obawiałam się, że tak będzie :D.
3. Mam czas się zastanowić nad sobą, nad życiem. Czuję coraz mniejszy przymus bycia idealną. Robię po prostu to, co lubię. Pewnie, że wkurzam się, gdy mi nie wychodzi tak jak chcę, ale nie wpadam już z tego powodu w błędne koło obwiniania się, czarnowidztwa itp.
4. Zdrowie to priorytet. Nie szanowałam go dawniej. Zaczęłam chorować niemalże non stop, gdy w moim życiu nastąpiło gwałtowne załamanie psychiki. Zamiast już wtedy zastanowić się, jak odciąć się od osób, które tak na mnie wpływają, brałam kolejne leki, antybiotyki, suplementy. Teraz wyobrażam sobie, że dowiaduję się o chorobie kogoś z rodziny. Mam w rodzinie osoby, które starcia z paskudztwem z Chin mogłyby nie przeżyć. Co wtedy jest istotne? Praca? Pieniądze? Chyba jednak nie…
   Wczoraj byłam bardzo podekscytowana pierwszym dniem wiosny. Uwielbiam, gdy wszystko budzi się do życia. Aby tradycji stało się zadość, dzisiaj za oknem szalała prawdziwa śnieżyca. Na szczęście teraz śnieg już stopniał. Oby jak najszybciej wszędzie zrobiło się zielono!
Oto efekt mojego nowego hobby. Nic mnie tak obecnie nie relaksuje, jak rysowanie z pomocą tableta graficznego :).

niedziela, 8 marca 2020

A to feler...

      Jeszcze jesienią zeszłego roku byłam sfrustrowana z powodu pracy, jaką wykonywałam. Miałam wrażenie, że w ogóle się nie rozwijam, nie robię nic twórczego, a ponadto atmosfera w pracy pozostawiała wiele do życzenia. Gdy więc w listopadzie opuszczałam tamto miejsce, postanowiłam zająć się czymś nowym, twórczym. W zasadzie uznałam, że teraz czas na to, na co dawniej nie miałam ani czasu, ani siły. Z takim mocnym postanowieniem przespałam prawie cały listopad. Pozwoliłam sobie na wyłączenie wszelkiego wysiłku. Zajęłam się za to prowadzeniem domu.
      Z ręką na sercu, miałam w życiu zadatki na różne wspaniałe role, jakie mogłabym pełnić w społeczeństwie, ale nigdy nie wykazywałam zdolności w kierunku prowadzenia domu. Jeżeli zastanawiacie się jak to możliwe, że istnieją osoby, które nie dostrzegają wkoło siebie bałaganu i potrafią przypadkiem spalić sos z torebki, to właśnie pragnę powiedzieć, że ja też nie wiem jak to możliwe, ale tacy ludzie istnieją, a jedną taką osobę spotykam codziennie patrząc w lustro.
      Z dnia na dzień zostałam jednak panią domu. Chciałam się rozwijać i robić coś twórczego, przełamać rutynę. Okazało się, że nieświadomie zafundowałam sobie walkę z moimi słabościami. Jasne, wcześniej potrafiłam zrobić jakieś proste dania. Na początku też się nie wysilałam, bo po co, skoro da się zjeść i nie umrzeć. Później zaczynałam coraz bardziej kombinować, szukać nowości, łączyć smaki, aż dorobiłam się kilkunastu dań, które są dla mnie banalne, a smakują cudownie. I właśnie wtedy, kiedy już czułam się carycą babeczek i pierników, władczynią połaci zamrożonych, własnoręcznie ulepionych pierogów, koneserką wysublimowanych przypraw i perfekcyjną żonglerką wegańskimi zamiennikami, los postanowił dobitnie mi pokazać, że pokora jest wielką cnotą. Naczytałam się o tym, jak to zarąbiście zdrowy jest seler naciowy. Na włosy, paznokcie, skórę, zdrowie, ma witaminy, tańczy, śpiewa, recytuje. Kupiłam cudną zieloną łodygę i postanowiłam dodać do czego się da, zanim się zepsuje. Szkoda, że aż tyle, zanim zrozumiałam, że paskudztwo potrafi zdominować każde danie, a do smoothie mogłabym dodać z tym selerem nawet najdroższego szampana do spółki z super egzotycznymi owocami, których nie ma nawet w Lidlu, a i tak czuć by było tylko selera, panoszącego się niczym zielona Cruella De Mon. Zraziłam się chyba na dłuższy czas i póki co seler-dominator u nas nie gości.
      Podobne rozczarowanie spotkało mnie przy okazji zachwalanej przez blogosferę zupy dyniowej. Boże, jaka ja byłam z siebie dumna. Sama to gotowałam, blendowałam, dodałam imbir. Poczułam się jak prawdziwa jesieniara z instagrama. Podałam, mąż coś tam zjadł. I wtedy usłyszałam magiczne słowa, o których marzy każda zakochana kobieta, która ślęczała pół dnia przy garach:
-Dobre, ale nie rób więcej.
     To jest takie zdanie-klasyk. Prawie jak „to nie tak jak myślisz”, albo „żona mnie nie rozumie, nie sypiamy ze sobą” czy, nie wiem… „mam referencje, ja naprawdę mam referencje!”.
Cóż, czas poszukać pracy. Byle nie w warzywniaku, bo rozumiecie, SELER ;).

piątek, 6 marca 2020

O żałobie i oczekiwaniach z nią związanych.

     Zwykle nie śledzę plotek z rodzimego show-biznesu, nie oglądam polskich seriali od wielu lat. Z grubsza orientuję się kto jest kim, w czym grał i to by było na tyle. Od kilku dni jednakże trudno nie natknąć się w internecie na informacje dotyczące p. Pawła Królikowskiego oraz jego rodziny. Nie wypowiadałam się na ten temat nigdzie, a rodzinie pana Pawła bardzo współczuję. Dzisiaj jednak natknęłam się na Facebooku na gorące dyskusje o pogrzebie ww. aktora. 
   Mniejsza z tym, jakie źródło było akurat komentowane. Jakaś kobieta była zbulwersowana zachowaniem rodziny pana Królikowskiego. Była zbulwersowana tak bardzo, że napisała jadowity komentarz dotyczący... przemówienia syna zmarłego aktora. Z ciekawości kliknęłam w artykuł i próbowałam zrozumieć w czym rzecz. Otóż wyobraźcie sobie, że ową panią, oraz niektóre osoby komentujące jej wypowiedź, oburzyła zbytnia swoboda, z jaką wygłaszano mowy na pogrzebie. Syn podobno pozwolił sobie nawet na żarty! Na pogrzebie! Sodoma i Gomora. To faktycznie straszne, żeby na pogrzebie najbliższej osoby pozwolić sobie na żarty. Z jednej strony pewnie nadal do końca nie wierząc, że ta osoba odeszła, z drugiej rozpaczliwie pragnąć, by to ostatnie pożegnanie choć w części oddało to, czego nam brak. Normalności, poczucia obecności kochanej osoby, chęci przywołania jej choćby w niewinnym żarcie do żywych, uchylenia wieka, żeby nie zwariować, nie załamać się i zwyczajnie nie wpaść w rozpacz na oczach wszystkich, którzy przyszli pożegnać kogoś, kto dla nas być może był całym światem. Ważną jego częścią.
     Natychmiast przypomniał mi się pogrzeb mojego ojca. To było prawie trzy lata temu. Przyjechała rodzina, przyszli bliscy ludzie. Na pogrzebie były osoby, które pierwszy raz widziałam na oczy, ale miałam świadomość, że dzieliły z moim ojcem wspomnienia, do których ja nie miałam dostępu. Rozmaite sytuacje w pracy i kręgu towarzyskim. Ludzie płakali, a ja działałam jak automat. Proszę tutaj, tu jest kaplica. Dziękuję za wyrazy współczucia, to miło, że państwo przyszliście go pożegnać. U mnie wszystko dobrze, martwię się tylko o mamę. Mamo, dobrze się czujesz? Może chcesz coś na uspokojenie? 
     Zero łez z mojej strony. Pełne opanowanie, poparte przeświadczeniem, że po prostu muszę to znieść. Nie chciałam, żeby ktoś widział mnie płaczącą. Chciałam, żeby matka mogła znaleźć we mnie oparcie. 
     Podobno dorośli faceci płakali jak dzieciaki, gdy wraz z rodzeństwem rozsypywaliśmy piasek z polskiej plaży na trumnę ojca. Tak bardzo chciał znowu zamieszkać tam, skąd pochodził, a nigdy mu już nie będzie dane! Serce podchodziło mi do gardła, gdy klęczałam nad jego grobem i sypałam piasek. Przytulałam później mamę, rodzeństwo, dzieci rodzeństwa i nic. Zero łez. 
     Później stypa. Jakim ojciec był jajcarzem i w dodatku jakim złośliwym! Kurza twarz, nie ma opcji, żebyśmy go żegnali tak poważnie. To był człowiek, który by zasnął na operze, do kościoła chodzić nie lubił, patos go męczył. Dzień przed pogrzebem przyszedł do mnie brat, bo uznał, że to za mało. Kościół, cmentarz i stypa, na której miał być ulubiony przez ojca rosół. Trzeba coś dodać, to nie może tak być. To nie jest pożegnanie, tylko odbębnienie tego. Tak czuliśmy. Więc spisaliśmy kilka pomysłów. Napisałam z tego przemowę na kartkę A4. A to był taki jajcarz, ten mój ojczulo, że o matko, nie do podrobienia. Słuchaj, mówię, dodamy kilka jego powiedzonek. Tych najbardziej złośliwych i śmiesznych. Kurza twarz, niech się ludzie pośmieją trochę. Przecież każdy się śmiał w jego towarzystwie. Dodajmy też zdjęcia. Jak się przebrał na czyimś weselu za babę czy stracha na wróble. Jak miał fryzurę na późnego Elvisa. 
     Siostra powiedziała, że ona nie da rady tego przeczytać na stypie. Brat powiedział, że spoko, ale może mu się głos łamać. Ja nie miałam wątpliwości, że sobie poradzę. Wjeżdżamy na stypę i nie wiem nawet kiedy, zaczynam mówić, czytać, pokazywać zdjęcia, opowiadać anegdotki. Ludzie uśmiechają się przez łzy. Atmosfera robi się luźniejsza. Bo nie ma już tylko płaczu, są ciepłe wspomnienia. A pamiętasz, jak wujek...? O, patrz jak śmiesznie z wąsem wyglądał.
    To był mój ojciec. Atmosfera rozluźnienia, poczucie humoru. Wtedy naprawdę wiedzieliśmy, że nie odszedł tak zupełnie. Jego zabawne i złośliwe komentarze towarzyszyły każdemu z nas. Niechże jemu też towarzyszą nasze! Czyż to nie najlepszy dowód, że odszedł, ale nie całkiem? Że jakaś jego cząstka zostanie z nami na zawsze? 
     Żałoby nie potrafiłam nosić, bo ja nigdy nie lubiłam nic robić na pokaz, bo tak wypada. Nie wiem, co w związku z tym, oraz całą powyższą historią pomyśleli o mnie ludzie, którzy byli świadkami tego wszystkiego. Jednej ciotce przeszkadzało, że moja bratanica i moje siostrzenice płakały na pogrzebie. Bo płakały podobno za bardzo. Pewnie ktoś się uczepił, że nie przyjęłam komunii w kościele. Może ktoś miał za złe naszą chwilami żartobliwą przemowę? Może za mocno morskim piaskiem zaakcentowaliśmy, że ojciec nigdy nie był do końca ze Śląska? Że jego dusza zawsze była gdzieś nad morzem?
     Słuchajcie, ja na to gwiżdżę, bo wiem, że każdy z nas przeżywa to inaczej. Jeden będzie wył z rozpaczy, drugi nie pokaże emocji, trzeci pogodzi się z sytuacją szybko, czwarty wolno. Po prostu nie ma jednego sposobu na radzenie sobie z tym. I ruszają mnie tylko komentarze, których autorzy uważają, że mają monopol na prawdę i na to, jak każdy powinien się zachować w danej sytuacji. Tym bardziej, że ja często jestem w opozycji do tego, co tam sobie większość wymyśli. 
     Przeżywasz na swój sposób, ale to nie znaczy, że nie przeżywasz wcale. Po wszystkim, po pogrzebie i stypie, długo płakałam, gdy już znalazłam się w pokoju sama. Później długo nie mogłam się oswoić z tym, że Jurcia już nie ma. Chodziłam na terapię. A teraz, gdy chodzę na jego grób, to wiem, że jakaś część jego zawsze będzie ze mną. Ja się tam nie modlę. Słuchamy razem Niemena i The Beatles, "tak cicho, żeby nie wadzić nikomu". Jakby zobaczył, że się modlę, to by się chyba śmiał i rzucał złośliwostkami, bo znał moją przekorę, niezłomność w kwestii światopoglądowej i wiedział, że jestem niewierząca. Czasami mi z tego powodu docinał, ale widziałam, że jest dumny.
     Ten, kto ma wiedzieć, co się dzieje w naszym sercu, wie o tym. Nie oceniajmy czyjegoś żalu, na prawdę.