niedziela, 26 kwietnia 2020

Kocia saga. Część druga.

Mieliśmy Gizmusia już rok i jako koci rodzice osiągnęliśmy już niebywałą wprawę. Dodatkowo ja dałam się w pracy poznać jako osoba kochająca zwierzęta i niosąca im pomoc, gdy tylko mogłam. Wtedy to otrzymałam w miejscu pracy informację o kociakach uratowanych przez panią, która zajmuje się dokarmianiem kotów na osiedlu. Pani nie miała z nimi co zrobić, więc zaoferowałam się przetrzymać u siebie maluchy, aż znajdą domy. Pomyślałam wtedy, że byłoby cudownie zatrzymać jednego z nich, by Gizmo miał towarzystwo.
Na miejscu zastałam dwa przerażone kociaki. Jak się okazało, okoliczne dzieci bawiły się maleństwami, rzucając nimi między sobą. Zdusiłam w sobie chęć natychmiastowego odnalezienia rodziców „dzieciaczków”, oraz serię komentarzy, która w tej chwili cisnęła mi się na usta, bo pani wyjęła jednego z kotków z kartonu i włożyła mi w ramiona. Tak właśnie poznałam Elmo.
Oczywiście w mieszkaniu zastosowaliśmy wszelkie środki ostrożności, zachowując izolację od Gizmo. Ten jednak non stop próbował się dostać do maluchów i prosił, żeby go do nich wpuścić. Gdy pozwoliliśmy mu popatrzeć z bezpiecznej odległości, wyglądał na zafascynowanego nowym towarzystwem.
Kocięta były w strasznym stanie, chore, zapchlone. Pomimo podjętego leczenia mniejszy maluch odszedł w dramatycznych okolicznościach nocą w klinice weterynaryjnej, gdzie znakomity lekarz niestety nie potrafił mu pomóc. Był malutki, niedożywiony, chory, a na dodatek musiał nieraz spaść podczas dziecięcej zabawy.
Elmo był silny. Przeżył i został z nami. Zostali z Gizmo kumplami i bawili się wspólnie. Okazał się kotem wesołym, towarzyskim, odważnym i bardzo żarłocznym. O ile Gizmuś z czasem zrozumiał, że jedzonko zawsze jest i nie trzeba o nie zabiegać, Elmo pożerał wszystko błyskawicznie, a na dodatek zabierał się również za miseczkę Gizmo. Obaj zresztą opanowali dość szybko skomplikowaną sztukę włamywania się do kuchni i podprowadzania z niej co smaczniejszych rzeczy. Współpracowali przy kradzieżach i polowaniach na muchy.
Mały Elmo

Hej mały, kim jesteś?
W międzyczasie okazało się, że przybywa kociąt, którym trzeba zapewnić tymczasowy kąt. Pod moją opiekę trafiły kolejne dwa maluchy, które pomagał (oczywiście po początkowej izolacji) socjalizować nie kto inny, jak Elmo. Pokazywał kociakom, jak być kotem, a my pilnowaliśmy, żeby jedzenie dla nich rzeczywiście trafiało do ich głodnych brzuchów, a nie zasilało niespożytej energii Elmo.
Pod wieloma względami Gizmo i Elmo mocno się od siebie różnili. Gizmo był bardziej wycofany i mało towarzyski, Elmo przeciwnie. Nie bał się nikogo i niczego. Gizmo bał się mojego siostrzeńca, który dokuczał zwierzętom, gdy tylko udało mu się w jakiś sposób uniknąć czujnego spojrzenia dorosłych. Gizmo uciekał, Elmo naprostował pewne nieporozumienia w ciągu jednej wizyty za pomocą zdecydowanego drapnięcia młodego, który od tej pory jakoś spokorniał wobec moich kotów.
Czas mijał, a ja byłam szczęśliwą matką kotów, gdy tymczasem, rok po zaadoptowaniu Elmo, otrzymałam informację o porzuconym w kartonie kocim dziecku. Mały pręgowany Nemo miał wtedy tylko 5 tygodni, a tydzień później trafił do mnie, po niezbędnych badaniach. 

Nemo

Co to była za kruszynka! Od razu go pokochaliśmy, bo jak tu nie kochać takiego malucha, który uwielbia się przytulać, bawić, towarzyszy nam podczas pracy przy komputerze? Jakkolwiek by jednak nas nie kochał, lwią część jego uczucia otrzymał Elmo. Elmo zaś zaopiekował się kociakiem jak matka. Mył go, spał z nim, nauczył go korzystać z kuwety i jedli z jednej miski. Nie widzieliśmy wcześniej aż tak zażyłej kociej przyjaźni i obserwowaliśmy to z fascynacją przez całe dwa tygodnie. Tylko dwa, ponieważ maleństwo zaczęło chorować. 

Przyjaciele na zawsze

Pomimo leczenia, apetyt nie chciał powrócić. Pojawiła się gorączka i powiększony brzuszek. Wyliśmy z rozpaczy, gdy po bardziej szczegółowych badaniach padła diagnoza: FIP. Nasze maleństwo odeszło, gdyż nie mogliśmy pozwolić mu cierpieć. Tamtej nocy Elmo miał najsmutniejsze oczy, jakie widziałam kiedykolwiek u kota. Tuliłam go, spał przytulony do mnie. Wcześniej płakałam, widząc jak podbiegł do transportera i odkrył, że jest pusty. Widzieliśmy też, jak jeszcze długi czas szuka maleństwa po domu.
Odkaziliśmy w domu co się dało. Wyrzuciliśmy rzeczy maleństwa, ale co mogliśmy poradzić na to, że najwięcej jego śladów nosił jego ukochany starszy brat – Elmo?
Jakiś czas później wyjechaliśmy na krótko do moich rodziców, a kotami zajęli się rodzice narzeczonego. Gdy wróciłam i spojrzałam na chłopaków, wiedziałam już, że są chorzy. Zachowywali się inaczej. Pełna najgorszych przeczuć natychmiast zabrałam ich do weterynarza. Gizmo szybko pokonał infekcję. Elmo, który zawsze był silniejszy, zaczął niknąć w oczach. Walczyliśmy, by zjadł, napił się. Zastrzyki, lekarstwa, mnóstwo wizyt u weterynarza. Specjalnie sprowadzone dla niego leki. Wszystko na nic. Po ponad miesiącu walki, trzymałam wyniszczonego chorobą Elmo i głaskałam, dopóki nie odszedł po zastrzyku podanym przez weterynarza. Mój Elemelek, moje słoneczko… Również zabrał go FIP. Płakałam na myśl o tym, jak codziennie rano po usłyszeniu budzika, biegł do mnie i ocierał się pyszczkiem o moją twarz. Czekała nas kolejna ciężka noc, podczas której Gizmo czuł nasz ból i sam również nie wiedział, co stało się z jego kumplem. 
Mój Elemelek

Zdruzgotani tym, co na nas spadło, drżeliśmy o Gizmo. Na szczęście uratowało go to, że nie był zbyt towarzyski wobec malucha.
Działo się to w 2017 roku i nie słyszeliśmy wówczas o żadnym leku na FIP. Obecnie lek jest, jest cholernie drogi i widzę dużo zbiórek na leczenie kotów dotkniętych tą okropną chorobą. Gdybyśmy wiedzieli o takim leku wcześniej, pewnie do dzisiaj spłacałabym kredyt za leczenie chłopaków, bo spróbowałabym każdej możliwości, by zatrzymać ich przy sobie.
Jeżeli ktoś z Was mógłby wspomóc choćby symboliczną kwotą zbiórki na leczenie kotów chorych na FIP, to gorąco o to proszę. Sama wpłacam, gdy tylko mogę.


Na stronie pomagam.pl wpiszcie w wyszukiwarkę słowo FIP, a otrzymacie również masę zbiórek.

By leczenie było skuteczne, nie wolno go przerwać! Po zastosowanym leczeniu, kot ma szansę na pełne wyzdrowienie i nie musi już więcej brać leku.

piątek, 17 kwietnia 2020

Nie jesteśmy pro-life.

W związku z przebudzeniem pani Godek z popiołów pandemicznego świata, na nowo rozgorzała dyskusja o aborcji. Rzecz w tym mianowicie, że nowy projekt zakłada by zabronić Polkom aborcji w chwili, gdy płód jest uszkodzony/ciężko chory.
W związku z powyższym, od pewnego czasu atakują mnie na facebooku zdjęcia abortowanych płodów, 25-tygodniowych poronionych płodów, a z drugiej strony barykady zdjęcia tzw. „dzieci Chazana”. Plus oczywiście pytania i dyskusje: „Czy to jest dziecko?”, „czy takie dziecko powinno się urodzić?”.
Ale ja nie o tym.
Kilka lat temu nocą buszowałam po forum internetowym i natknęłam się na wątek o terminacji ciąży. Kobiety, które często latami starały się o dziecko. Kobiety, które na widok dwóch kresek na teście skakały z radości aż pod sufit. Kobiety, które po otrzymaniu wyników badań, zamierały z rozpaczy. Strach, złość, rozpacz. Poszukiwanie informacji. Wreszcie decyzja o zakończeniu ciąży, a wraz z nią niekończące się pytania, wątpliwości. Wspierały się wzajemnie, bo każda z nich to przeżyła. Niektóre więcej niż raz. Podtrzymywała je na duchu myśl, że ich dziecko nie cierpi. Nie urodzi się po to, by cierpieć. Nie urodzi się po to, by od razu umrzeć.
Patrzyłam wiele razy na kobiety, które z radością szykowały się do rozwiązania. Ich dzieci miały być zdrowe. Wybierały meble do dziecinnego pokoju, ubranka, zabawki. Ten czas był czasem radosnego oczekiwania. Były schronieniem dla nowego życia, które miały przynieść na świat. Co robią wtedy te kobiety, które noszą w sobie dziecko, któremu mogą wybrać trumnę zamiast łóżeczka? Jakie to uczucie szykować trumnę, zamiast kołyski? A teraz, jakie to uczucie wiedzieć, że musi to potrwać 9 miesięcy, a nie np. 4? 5 dodatkowych miesięcy męki psychicznej dla kobiety, która nosi dziecko z bezmózgowiem. Są kobiety, które chcą urodzić takie dziecko, pożegnać się z nim. Ich wybór, ich święte prawo. Czy reszta musi?
Cały czas zresztą dyskusja toczy się wkoło tych dzieci. Ja przyglądam się matkom. Zwłaszcza matkom, które mają chore dzieci. Jak zmierzyć cierpienie kobiety, która każdego dnia patrzy na swoje chore dziecko i wie, że po jej śmierci ono będzie zdane na łaskę i niełaskę obcych? Może dodajmy do siebie takie liczby. Po ilu miesiącach zostanie sama, bo ojciec dziecka nie da rady psychicznie? Albo otoczenie się wykruszy? Wszystkie koleżanki mają zdrowe dzieci, więc o czym tu z nią gadać. Może dodajmy do tego, jak śmieszną dostanie kwotę na leki i terapię dla swojego dziecka? Koniecznie dodajmy też ból. Ile razy go czuje, podnosząc swoje coraz cięższe dziecko? A ile wylała już łez? Ile razy uderzyło ją jej dorosłe już dziecko, które nie panuje nad sobą i swoją siłą?
Nie mnóżcie tego tylko przez ilość sąsiadów, którzy zaoferują pomoc, by taka matka mogła np. wyjść choćby do kina odreagować. Albo pro-liferami, którzy pomagają w ośrodku, w którym terapię ma jej dziecko. A już na pewno nie politykami, którzy serio się tym przejmują, bo Wam wyjdą jakieś śmieszne liczby.
Co mnie zainspirowało do napisania to post kobiety, która ma chore dziecko. Wolontariusze do ośrodka się nie garną. Ona nie ma takiego wsparcia z państwa, które zagwarantowałoby godny byt jej i dziecku.
Chcesz być pro-life? Pomóż takim kobietom. Zrób zbiórkę, zrób jej zakupy, pomóżcie ze znajomymi w opiece. Zarzućcie cały ten sejmowy kocioł listami wsparcia dla matek niepełnosprawnych dzieci, domagajcie się godnego bytu dla tych, którzy już się narodzili.
I nie rozśmieszajcie mnie mówiąc w tym kraju o realnej ochronie życia, gdy nie było maseczek dla szpitali, pacjentom onkologicznym pokazuje się faka, a protestujących rodziców niepełnosprawnych dzieci traktuje się jak wyłudzaczy.

wtorek, 14 kwietnia 2020

Co chciałabym powiedzieć każdej kobiecie?

Miałam dodać ten tekst na bloga wcześniej, w okolicach Dnia Kobiet, jednakże czułam, że nadejdzie na niego inny, bardziej odpowiedni czas. Czas nadszedł, wraz z tym, co dzieje się obecnie w polityce, a wraz z nim punkt 4 tego tekstu. Co chciałabym powiedzieć każdej kobiecie? Zwłaszcza takiej, której dobrze życzę?
1. Nie musisz być idealna.
Nawet nie możesz być idealna, bo ideały nie istnieją. Dodatkowo próbując z siebie zrobić chodzący ideał, wpadasz we frustrację. A wiesz, kto najwięcej lansuje to, co właśnie napisałam? Kolorowe gazetki dla kobiet, które jednym tchem krzyczą z półki, że nie musisz być doskonała, ale tutaj masz dietę na 1000 kcal, tutaj propozycję, jak się modnie ubrać za kwotę przekraczającą połowę Twojej wypłaty, poniżej tricki jak powiedzieć coś, co chcesz powiedzieć partnerowi, ale tak żeby wyszło, że tak naprawdę mówisz coś innego. Jak być profesjonalistką w pracy. Jak zrobić idealny sernik i podać go w idealnej atmosferze idealnym dzieciom na idealnej zastawie. No i nie zapominajmy o 10 pozycjach seksualnych, dzięki którym ON oszaleje. Kimkolwiek, kurza twarz jest ON, warto pamiętać, żeby Tobie też było przyjemnie, więc musisz się dowiedzieć, jak osiągnąć orgazm taki, siaki i owaki.
Na instagramie takie życie wzbudzi z pewnością podziw, ale mówimy o zwykłym życiu. Czasami musisz poświęcić więcej czasu pracy, czasami nie pójdziesz na siłownię, bo dziecko nagle sobie przypomniało, że ma przynieść na jutro do szkoły liście 5 gatunków drzew, więc zapitalasz wkoło bloków z dzieciakiem za rękę, starasz się omijać psie kupy, a twarz robi Ci się czerwona, bo jesień jest piękna, ale jednak późnym popołudniem zaczyna już pizgać złem. Mąż w tym czasie jest u weterynarza, bo Wasz idealny kot rzyga od kilku godzin jak… kot ;). I to na idealne panele.
2. Oczekiwania i poglądy innych to nadal są ich oczekiwania i ich poglądy.
Od listopada nie pracuję. Musiałam ogarnąć zdrowie i w końcu się to udało. Zdarzyło mi się natomiast usłyszeć już wypowiedziany między słowami zarzut, że nie jestem ambitna, skoro nie pracuję zawodowo i „ja byyym taaak nie mooogła”.
Wyjaśnijmy sobie jedno. Ambicja dla każdego inne ma imię i każdy chce się rozwijać w czymś innym. Czy ambitna jest osoba, która owszem, pracuje, ale np. nie znosi swojej pracy? Ja zostawiłam pracę, do której naprawdę nie miałam już sił i serca. Byłam tak sfrustrowana, że nie miałam siły na swoje hobby. Odkąd nie pracuję, doskonalę rysowanie, pisanie, nauczyłam się przyrządzać często naprawdę niełatwe potrawy, czytam masę książek, znajduję czas na ćwiczenia… Parafrazując Stachurę, niech sobie wszyscy z tymi swoimi etatami będą ambitni, a ja z tymi swoimi pasjami niech sobie będę nieambitna ;).
Ponadto wychowywanie dzieci to też ambitne zajęcie. Znam dziewczynę, która jest dla mnie ideałem mamy. Tyle zabaw i zajęć wspomagających rozwój dzieci, jakie ona potrafi zorganizować, to ja bym nawet nie wymyśliła, a zaliczam się raczej do grona osób kreatywnych.
3. Rozmiar XS czy S nie zapewni Ci szczęścia sam w sobie, nie każdy musi w taki rozmiar ubrań się mieścić i to nie czyni kobiety brzydką i zaniedbaną.
Był w moim życiu moment, że odchudziłam się do wagi 52 kg przy 168 cm wzrostu. Wow, sukces! Ubrania leżały na mnie pięknie, a ja miałam depresję i w sumie miałabym ją nawet z wagą 72 kg. Gdy po dłuższej terapii trafiłam na zajęcia z tańca brzucha, na korytarzu minęła mnie niepozorna kobitka z uśmiechem od ucha do ucha. Ale wygląd, figura…? Nic specjalnego. Ot normalna babka. Kręciły się tam zresztą różne kobiety. Wiek 19-50 lat tak na oko. Całe spektrum rozmiarów czy typów urody.
Weszłyśmy na salę, a później weszła instruktorka. Ta sama kobieta, która minęła mnie na korytarzu. Gdy zaczęła tańczyć, stała się najpiękniejszą kobietą jaką widziałam. Mogła sobie nie być fit laską z wyrzeźbionym ciałem, mogła mieć przeciętne rysy twarzy, ale ruszała się w niebywale cudowny sposób. Żadna fałdka nie była zbędna, szerokie biodra były najlepszym atrybutem. I ten uśmiech! Pierwsze co zrobiłam, to po lekcji tańca kupiłam sobie drożdżówkę. A przed lekcją martwiłam się, że ważę więcej niż 55 kg i że przecież nie tak miało być, dlaczego mi to robisz świecie?!
Aktualnie prawie codziennie przed lustrem kręcę sobie dupcią i potrząsam cycem, mimo że waga pokazała mi właśnie 60 kg. I robię to z uśmiechem. Moim zdaniem kobieta, która siebie akceptuje, potrafi z uśmiechem przejrzeć się w lustrze, jest najpiękniejsza. Pewnie, że nie wszystko mi się w sobie podoba, mam kompleksy. Najważniejsze, że zaczynam podchodzić do siebie z większą wyrozumiałością i akceptacją.
4. Ty decydujesz.
I kropka. Ty, tylko Ty wiesz, co jest dla Ciebie najlepsze. Nikomu nie pozwól odebrać Ci prawa do własnych decyzji.

poniedziałek, 6 kwietnia 2020

Co czujesz, gdy spotykasz sam siebie?

Lubię czasami wyjść na spacer, albo po prostu siedzieć i gapić się przez okno. Zdarza mi się siedzieć tak i patrzeć na to, jak po niebie wędrują chmury, jak zmienia się położenie gwiazd w zależności od tego, jak blisko jest do świtu. Jak zmieniają się kolory nieba podczas zachodu słońca, jak dzień przechodzi w noc, jak noc zmienia się w dzień. Obserwacja natury w połączeniu z rozmyślaniem to jedna z tych przyjemności, którą rozkoszuję się, gdy tylko mogę.
W zeszłym roku w kwietniu spacerowałam po plaży. Było jeszcze chłodno, a ja specjalnie wybrałam takie miejsce, w którym nie ma turystów. Najpierw sama chodziłam po osiedlu domków przy lesie, które o tej porze roku wyglądało jak wymarłe miasteczko. Nie było chyba nikogo, albo ja nikogo nie spotkałam. Chodziłam ścieżkami i rozglądałam się. Weszłam do lasu i specjalnie wybrałam najdłuższy szlak, by dojść na plażę. W lesie nie spotkałam nikogo poza sobą. Przyszłam nie tylko do lasu, poszłam nie tylko na plażę. Poszłam do siebie, spotkać się z sobą samą, porozmawiać, zastanowić się.
Był taki moment, w którym byłam całkiem sama w oszałamiającej ciszy, w środku lasu. Słońce przeświecało przez korony drzew, przez gałęzie. Słyszałam lekki szum u góry. Podniosłam głowę i zobaczyłam niebo. Wkoło mnie były drzewa, krzewy, pagórki zielonej trawy, korzenie, konary. Czułam się częścią otaczającej mnie natury, jakby całe moje wcześniejsze życie zmierzało do tej chwili i jakby całe późniejsze miało być już zawsze bogatsze o tę chwilę.
Biegłam, gdy miałam ochotę. Płakałam, myśląc o czymś smutnym. Byłam sama, ale z całym bagażem tego, co oznacza bycie mną. Ten las pokazał mi tata, którego już nie ma wśród nas, ale zawsze go będę ze sobą nosić. Po tym lesie biegałam z przyjaciółmi. Wrosłam w ten las, tak jak on we mnie i gdy z niego wyjdę, będzie ze mną już zawsze. I krótki ślad mojej obecności zawsze już tutaj zostanie. Śmiech, łzy, szybkie kroki, powolny spacer. Piosenka, którą nuciłam sama dla siebie. Wszyscy, których niosę w swoim sercu, w swojej pamięci.
Patrzyłam na wszystko, jakby pierwszy raz w życiu to widząc i wiedziałam, że nie wszystko skończone. Jeszcze wszystko może być dobrze.
Słyszałam coraz głośniejszy szum morza. Zobaczyłam je. Wiał wiatr, morze było lekko wzburzone. Było trochę zimno, ale zeszłam na plażę. Zdjęłam buty i czułam, jak piasek przesuwa się pomiędzy moimi palcami, gdy idę w stronę morza. Gdy byłam już blisko, czułam, jak napinają się mięśnie w stopach. Przygotowałam się na to, że woda będzie lodowata, ale i tak jej temperatura była szokiem. Przez chwilę straciłam czucie w stopach, ale szłam dalej. Zaczęłam iść wzdłuż brzegu, uciekać przed falami, przeskakiwać je, gonić. Uśmiechnęłam się, a gdy w końcu nie udało mi się uciec i moje dżinsy są mokre aż do kolan, śmiałam się, jakbym była pierwszym człowiekiem na świecie, którego cwana fala tak urządziła.
Rzuciłam buty gdzieś na plażę, a sama bez lęku biegłam brzegiem morza, nie bałam się, że mogę się poślizgnąć, nabrałam wody do rąk i rzuciłam nad siebie. Tańczyłam i śpiewałam nad brzegiem morza. Jacyś ludzie pojawili się z lewej strony i prowadzili rowery. Pozdrowiłam ich radosnym uśmiechem i znowu zostałam sama. Nie samotna. Nie jesteś samotna, powiedziałam do siebie, obejmując się rękami. Położyłam się na plaży i patrzyłam w niebo. Później szłam wzdłuż morza, wymyśliłam na poczekaniu tekst własnej piosenki.
Było trochę zimno, ale zatrzymałam się, żeby dokładnie obejrzeć korzenie drzew, które zsuwają się z wydm, po tym jak podmyła je woda podczas któregoś sztormu. Morze wyrzuciło spory kawał drzewa, więc przyglądałam się wodorostom na nim, muszlom, które się do niego przylepiły i całej masie biedronek, które spacerują wzdłuż pniaka. Później oglądałam kamienie, którymi usłany był spory kawałek brzegu. Najpiękniej jednak było, gdy leżałam na plaży, z twarzą w stronę morza. Kiedyś czułam się jak drobina wobec absolutu. Teraz czułam się nie mniej obca niż jeden z kamieni. Wiatr smagał mnie jak drzewa rosnące niedaleko. Piasek tak samo obijał się o moje ciało, jak o kamienie i kawałek drzewa wyrzuconego na brzeg. Na jednej ze stóp odkryłam wodorost.
Podniosłam się i nadal szłam i szłam i przeszłam już tyle kilometrów, że nauczyłam się, które mięśnie pracują, kiedy podnoszę stopę, kiedy opieram ciężar ciała na nodze, kiedy podnoszę rękę, by odgarnąć włosy z twarzy. Które mięśnie pracują, gdy się uśmiecham, śpiewam.
Nie widziałam tego wszystkiego pierwszy raz w życiu i jednocześnie widziałam po raz pierwszy. Zaczęłam spotykać na swojej drodze coraz więcej ludzi, bo wchodziłam już na popularną plażę. Stopniowo przyzwyczajałam się do widoku innych ludzi i czułam się tak, jakbym rodziła się dla świata ponownie, najpierw po raz kolejny rodząc się dla siebie. Moje włosy były potargane od słonego wiatru, moje spodnie były mokre od słonej wody. Na rzęsach lśniły resztki łez i morskiej wody. Oddychałam głęboko, wchłaniając w siebie wszystko to, czym jest świat wokół, będąc jego częścią, a jednocześnie wiedząc, że to ja, to jestem ja. Nie lepsza i nie gorsza od tych, którzy mnie mijają, bo ludzie wkoło też niosą swoje zmartwienia, radości, wspomnienia o tym, co zostało odebrane, ale i nadzieje na to, co otrzymają.
Czerpię siłę z bycia ze sobą, ale nie zawsze tak było. Bywały chwile, gdy od tego uciekałam. Wtedy w moim bagażu były wielkie kamienie z napisami „jesteś beznadziejna”, „powinnaś umrzeć”, „życie nie ma sensu”, „zabij się, bo tylko wszystkich ranisz”, „wszystko niszczysz”, „jesteś nikim”. Tak bardzo chciałam, by ktoś te kamienie wyrzucił z mojego bagażu, bo czułam, jak pod ich ciężarem staję się coraz słabsza. Nie miałam siły tego nieść i nie chciałam. Wtedy prosto byłoby wejść do morza i pod ciężarem kamieni utonąć. Wtedy pragnęłam tylko wyzwolić się od nieznośnego bólu, jaki sprawiał mi ten ciężar. Każdy z Was, kto to zna, wie jaki to ogromny ból.
W końcu zrozumiałam, że wiele osób mnie kocha, ale nie mogą wyrzucić kamieni z mojego plecaka. Mogą tylko zachęcać mnie i wspierać, żebym zrobiła to sama. Tylko ja mogłam samą siebie uwolnić. Gdy w końcu zaczęłam to robić, zajęło mi to masę czasu i przyznaję, że nadal czuję czasami jakieś kamyki, które chrzęszczą między rozmaitymi rzeczami, które jeszcze noszę, ale teraz idzie mi się dużo lżej. Powiem więcej. Teraz już znacznie rzadziej zdarza mi się, że gdy nadepnę na jakiś kamień, który sprawi mi ból, biorę go do plecaka i niosę. To przydrożny kamień, na który być może w jakimś celu musiałam nadepnąć, ale czy jest mój? Mogę mieć po nim zadrapanie, siniak, ale nie muszę dźwigać kamienia.
Myślę o tym dużo szczególnie teraz, gdy chcąc nie chcąc wiele z nas zostaje teraz ze sobą dłużej, niż byśmy tego chcieli. Części z nas jest ciężko, bo będąc samymi oglądają zawartość plecaka i pogrążają się coraz bardziej. Myślę o tych osobach i wiem, jakiego rodzaju ból im dokucza. Wiem, chociaż zostawiłam większość z tego już za sobą.
W tej chwili patrzę na siebie i widzę siebie taką, jaka jestem. Nie jestem najgorszym złem świata. Nie jestem też aniołem. Mam mocne i słabe strony. Dobre i złe doświadczenia. Jestem za mało pewna siebie, ale mam też dużo empatii. Potrafię ocenić się krytycznie, ale i docenić to, co dobre. Teraz jednak siedzę w swojej sypialni i patrzę na okno i wiem jaki kawał dobrej roboty zrobiłam na terapii czy u psychiatry, bo widzę okno, a za nim księżyc i gwiazdy, niebo w które polecę podczas kolejnej podróży samolotem, a nie otwór, przez który chcę skoczyć, by skończyły się wszystkie cierpienia.
Wiem jednak, że wkoło nas są ludzie, którzy widzą to drugie. Jeżeli wiecie o kimś takim, to proszę, nie pozwólmy, żeby kogoś przygniotły kamienie w plecaku w tych trudnych chwilach, jakie obecnie przeżywa wiele osób. Podajmy numer do telefonu zaufania, namiary na terapię online.
Nie pozwólmy, żeby kolejne osoby odeszły, ani razu nie zatańczywszy z radości na plaży.

sobota, 4 kwietnia 2020

Kocia saga. Część pierwsza.

Stare chińskie przysłowie mówi: „za każdym razem, gdy wychodzisz z domu, spodziewaj się niespodziewanego”. Był lipiec 2015 roku, niedziela, a ja miałam straszną ochotę na bagietki czosnkowe z Biedronki, więc cóż było robić, zwlekłam się z mieszkania na ostatnim piętrze bloku i poczłapałam w stronę zachodzącego słońca. Upał niemiłosierny, żar się leje, stopy pływają w sandałach. Po przejściu 50 kroków żałowałam, że dożyłam tej chwili, w której zwykła zachcianka wynikająca jedynie z łakomstwa, wyrwała mnie z domu niczym dziecię z objęć rodzicielki.
Słonce beztrosko wypalało na mojej skórze znamiona, świadczące o jego bezsprzecznej dominacji nad marnym ludzkim okruchem, a ja brnęłam przez odmęty betonowych ścieżyn, by objąć we władanie skarb – bagietę z masłem czosnkowym. Pryma sort.
Nagle w samym środku osiedla domków jednorodzinnych zamajaczył jakiś niewyraźny obraz. Coś co mogło być gremlinem lub małpką, hasało między domami, najwyraźniej lekce sobie ważąc niemiłosierny upał. Podeszłam bliżej i przykucnęłam, wyciągając przed siebie dłoń i nucąc pradawne zaklęcie przywabiające wszelkiej maści dziwy z kosmosu. Na dźwięk słów, owych słów tajemnych brzmiących „kici kici”, stworzenie przybiegło, ale pożal się Boże, cóż to było za stworzenie. Statek-matka musiał porzucić go dawno temu, bo stwór był rozpaczliwie chudy. Zmierzwione, zakurzone futro było rzadkie. Przedstawiciel obcej cywilizacji o małym, wydętym brzuszku i kończynach jak zapałki. Był jednak skory do zabawy z przedstawicielką Ziemian, toteż nawiązaliśmy znajomość z pomocą źdźbła wyschniętej trawy. Rozejrzałam się dyskretnie po okolicy. Ani jednej małej miseczki z wodą dla młodego.
Zamierzałam dowiedzieć się, czy stwór założył swoją siedzibę w jednym z domostw, gdy nagle usłyszałam kroki dochodzące z lewej strony.
- Pani sobie go zabierze, jak chce. Jest niczyj, chodzi sobie między domami.
- Nikt tu nie ma kotki z młodymi? Naprawdę?
- No, chodzi między domami. Nikt kotki nie ma.
Chodzi sobie między domami szkielet pokryty futrem, miski wody nigdzie nie widzę, upał jak cholera. W dodatku alien wlazł mi już prawie do torebki. Do torebki, w której miałam przynieść dwie chrupiące bagiety z czosnkiem i może zimne piwko o smaku żurawiny czy innej wiśni. Nie no, bez przesady, torebka to torebka. Jeszcze ją pomyli z kuwetą i co? Jestem stażystką, niby za co kupię sobie nową, jeżeli ta zacznie wydzielać intensywny zapach kocich siuśków?
Wzięłam młodego na ręce. Ciebie serio podrzucił statek-matka, powiedziałam. Młody się wiercił, podekscytowany nową sytuacją.
W domu nie miałam nic, co jedzą Obcy, bo jestem wegetarianką. Wzięłam kocyk i położyłam w przedpokoju, usiadłam obok koca, a na kocu umieściłam Obcego. Nie, nie zgodził się, musiał siedzieć na mnie. No spoko. Zadzwoniłam do przyjaciółki-kociary.
-Ty, jak poznać, że kot je już sam?
-No jak mu dasz żarcie, to on zje, albo nie. A co, kota znalazłaś? A malutki jest? Zdjęcie wyślij.

środa, 1 kwietnia 2020

Zazdrość. Dobra czy zła bohaterka?

     Zazdrość, wedle słownikowej definicji, jest uczuciem przykrości spowodowanym brakiem czegoś, co ma ktoś inny, a co my bardzo pragniemy mieć. Każdy z nas zresztą to uczucie pewnie zna. Nie musi chodzić o rzecz materialną.
     To uczucie w umiarkowany sposób jest w naszym życiu potrzebne. Sąsiad ma zarąbistą kosiarkę, wowowow, cudo. Chcę taką samą, zazdroszczę draniowi jak cholera. Swoją drogą ciekawe, skąd wziął na to pieniążki? Nieważne. Ważne, że chcę mieć to samo! Kupuję, a producent kosiarek zaciera rączki. Jak mawiał George Carlin, pożądanie rzeczy bliźniego swego napędza system gospodarczy.
    Tylko że to uczucie ma dwie strony. Pozytywna zazdrość napędza konsumpcję, a nawet może Cię zmusić do tego, żebyś wziął się w garść i zapierniczał na własne dobre samopoczucie, żeby nie zazdrościć komuś awansu w pracy, udanego związku czy czego tam jeszcze. Działa trochę jak pastuch elektryczny, tylko że nie odgania Cię, a powoduje krótkie spięcie w postaci „omg, ja też tak chcę”.
    Gdy widzisz, że ktoś ma coś, co chcesz mieć, pojawia się niemiłe uczucie, a nikt z nas nie lubi niemiłych uczuć, więc szukamy sposobu, żeby sobie z tym poradzić. Fajnie, jak w tym momencie nasze myślenie przestawi się z „chcę mieć” na „co zrobić, by mieć”. Wtedy to zazdrość inspirująca. Może nas zmotywować do zmiany pracy, do poszukania partnera, do uprawiania sportu, żeby w końcu wyglądać jak koleżanka z pracy.
   Gorzej, gdy przez zazdrość zaczynamy się topić we własnym jadzie. Frustracja Cię osłabi, a zazdrość już niejedną relację po prostu wykończyła. Zaczynasz szukać w osobie, której zazdrościsz, pierdyliard wad. No i co, że ma kasę, skoro ma krzywą twarz, hehe. Najbardziej wszystko odbija się jednak na Tobie. Ileż można pielęgnować w sobie coraz większą niechęć do innych i krytykanctwo?
    Jest też rodzaj zazdrości, który po prostu Cię zniszczy, krok po kroku, powoli. Mam w otoczeniu osobę, która we wspaniały sposób robi coś, o czym zawsze myślałam, że jest moją domeną. W zasadzie byłam zawsze przekonana, że będę to robić zawodowo, bo to kochałam, ale wtedy poznałam kogoś, kto robi to lepiej, dużo lepiej. Zaczęłam się coraz częściej porównywać z tą osobą. Nie widziałam innych ludzi, którzy też mogli to robić lepiej, bo widziałam tylko ją. W tym momencie zaczynałam czuć coraz większą niechęć do znajomej, mając wrażenie, że zabrała mi coś, co należy się mnie. Cholera, nie jestem pięknością, nie jestem też wybitnie inteligentna, ale zawsze wiedziałam, że CHCĘ PISAĆ! Dlaczego ona mi to odbiera?
    Niechęć tak mnie przeraziła, że wmówiłam sobie, że to ze mną jest coś nie tak. Widocznie jestem beznadziejna. Nie potrafię. Nigdy nie napiszę nic, co będzie genialne, co przyćmi każdego, kto chciałby napisać coś lepiej. Dzięki takiemu myśleniu, przestałam pisać cokolwiek na kilka lat. Do momentu, aż poszłam na terapię i zaczęłam sobie pomału uświadamiać, jak bardzo poniżej przeciętnej jest nie mój talent, a moja samoocena. Wtedy dostałam silne narzędzie do walki z zazdrością. Pracę nad samoakceptacją i nad poczuciem własnej wartości.
    Kiedy zrozumiałam, że nie muszę być geniuszem, a moje pisanie na skali między Dostojewskim a Lipińską nie jest wcale najgorsze, zaczęłam pisać. Dlatego między innymi powstał ten blog.

   Czy macie jakieś doświadczenia z niszczącą zazdrością? Może macie sprawdzone sposoby na to, by wredota nie zawładnęła Waszym życiem?