sobota, 24 października 2020

Czy już wolno być wściekłą?

 Uwaga! W poście pojawiają się wulgaryzmy. Ostrzegam szczególnie zwolenników super kulturalnych protestów.

Jeszcze niedawno temat aborcji miał być jedynie w oczach wielu osób tematem zastępczym. Nie ruszą kompromisu, mówili jedni. Tylko przykrywają tym inne afery, przekonywali kolejni. Jak się dzisiaj czują? Tego nie wiem i w sumie guzik mnie to interesuje. Wiem, jak czuję się ja i wiele innych kobiet, które swoimi uczuciami i poglądami dzielą się w sieci. Powiedzieć, że jesteśmy złe na tę sytuację, to nic nie powiedzieć. Jesteśmy wkurwione i mamy do tego pełne prawo.

Pamiętam protesty sprzed kilku lat. Pamiętam, że szłam przez katowickie ulice pod biuro poselskie posła PiS. Dostał całą masę wieszaków pod drzwi. Pamiętam też jedną z grup na Facebooku, która powstała w wyniku niezadowolenia na próby gmerania w ustawie. Niezadowolenie i strach dookoła, a na tejże grupie próba pacyfikacji co bardziej odważnych pomysłów na strajk. Nie mogłyśmy być kojarzone z agresją, przecież jesteśmy lepsze. Nie możemy być wulgarne, bo to do nas zrazi tych, od których tak wiele zależy. Napisałam wtedy na tej grupie post, w którym wyraziłam swoje oburzenie. Ktoś chce położyć po chamsku łapska na naszych prawach, a my mamy GRZECZNIE protestować? Gdzie wola walki? Co chcecie osiągnąć tą grzecznością? Administracja posta nie dodała, polecono mi wyrazić swoje oburzenie w komentarzu. Przestałam się udzielać.

Część nadal walczyła o prawo do aborcji dla każdej kobiety. O prawo wyboru. Chwała im za to. Część osiadła bezpiecznie w kokonie „no ale mamy kompromis, nikt nam go nie odbierze”. Aborcja nie jest jednak tematem, który da się wyciszyć i zamieść pod dywan. Do grup, na których kobiety poszukiwały pomocy w sprawie aborcji, zaczęły przenikać pro-liferskie trolle i aktywistka spod znaku rudego ssaka uznała, że jest na tyle nieomylną alfą i omegą, że powinna decydować za kobietę, co ta powinna zrobić z ciążą. Poinformowała przyszłego tatusia, oraz rodziców dziewczyny o planowanym zabiegu. Przekazała informacje, którymi dziewczyna dzieliła się na zamkniętej grupie. Zaznaczmy przy tym wyraźnie, że tamta dziewczyna nie złamała prawa! Nie zrobiła nic, co byłoby nielegalne, ponieważ w Polsce nie ma kary dla kobiety, która usuwa własną ciążę. A aktywistka? Dostała owacje, medal, pochwały. Rządzący się cieszą, aktywiści się cieszą, pani aktywistka pewnie dumna jak paw i zasypia z czystym, pełnym miłości serduszkiem. Ciekawi Was, jak czuje się tamta dziewczyna, zmuszona przez to do donoszenia ciąży? Błagam Was, w Polsce mało kogo obchodzi jej los. To znaczy, jak już przekroczy próg, w którym może dokonać aborcji. Wtedy przestaje być istotna.

Jakiś czas temu rządzący pokazali, gdzie mają rodziców niepełnosprawnych dzieci, którzy prosili o wsparcie. Dziecko już się urodziło, a że chore? No hej, nie jest już płodem, teraz jest zdane z rodzicami na własny los. Bóg tak chciał. Poza tym wiadomo przecież, że zbiórki na te wszystkie niepełnosprawne dzieci robi się chyba z nudów, bo z jakiego innego powodu? Przecież w Polsce są otoczone miłością bożą i wtedy już nic nie trzeba. Że rehabilitacja? Leki? Panie kochany, kogo to interesuje…

Nadszedł październik 2020 roku, a wraz z nim orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego. Otóż usuwanie ciąży z powodu przesłanek wskazujących na ciężkie i nieodwracalne uszkodzenie płodu jest niekonstytucyjne. W całym kraju zaczęły się protesty. Pewien pan redaktor pyta, czy hasła takie jak „wypierdalać” wzbudzą sympatię do protestujących. Och tak, to jest w cholerę ważne. Przecież o to właśnie chodzi, żeby wzbudzić sympatię. Protestować, ale grzecznie, bo jeszcze kogoś urazimy. Przecież nie chcemy, żeby politycy czy policjanci czuli się nieswojo, albo urażeni. Jako prawdziwe damy musimy o to dbać. Nie można pokazać się z tej wulgarnej strony. No wiecie, panowie policjanci też nie mają łatwo. Może da się jakoś milej?

W tej chwili konwenanse i cudze dobre samopoczucie powinnyśmy wszystkie mieć w dupie tak samo, jak w dupie mają nas ci, którzy chcą nas zmusić do rodzenia nieuleczalnie chorych dzieci. Później dostaniemy ochłapy od państwa. Będziemy kombinować, jak związać koniec z końcem, by wystarczyło na leki dla dziecka, na rehabilitację. Zostaniemy zamknięte w domu, by zająć się dzieckiem, które nigdy nie będzie samodzielne i gryząc po nocach z rozpaczy zaciśnięte pięści, bo nie możemy już patrzeć na cierpienie dziecka, ani znieść własnego. Może odejdzie mąż, a może nie. Jest też opcja, że dziecko umrze zaraz po porodzie. Tak się składa, że znam i znałam kobiety, które oczekiwały dziecka z wielką radością, z przejęciem. Gdy były jakieś wątpliwości podczas badań, one umierały ze strachu o dziecko. Co czuje kobieta, która nosi w sobie dziecko, którego los jest właściwie przesądzony? Które czeka cierpienie?

Ludzie gratulują ciężarnym. Pytają, który miesiąc. Jakie imię. Co wtedy czuje matka, która już wie, że obojętnie jak piękne życie chciałaby podarować dziecku, ono umrze? Jak wielkie tortury przechodzi w ciąży kobieta, która wie, że dziecko urodzi się by cierpieć? By umrzeć? Jasne, że są kobiety, które nie przerywają ciąży z takiego powodu. Taki ich wybór. Ale właśnie, WYBÓR. Nie możesz komuś narzucić tego, by dla Twojego sumienia, Twojego dobrego samopoczucia, pławienia się w zadowoleniu, przechodził przez taką traumę. Jak wycenić tak wielkie cierpienie psychiczne? Bóg ma pocieszać te kobiety? One wolałyby tulić w ramionach swoje zdrowe dziecko, a nie modlić się o pocieszenie.

To naprawdę nie są warunki do bycia grzeczną, mimo że w Polsce tak często wychowuje się dziewczynki. Na grzeczne i uległe. My nie jesteśmy pluszowymi kotkami, jesteśmy ludźmi, którzy mają całą gamę uczuć. Tak, również złość i wkurwienie są w nas. Musisz się wściec, bo dzieje Ci się niesprawiedliwość i nikt za Ciebie nie zawalczy o Twoje prawa. Masz prawo być zła, a gniew zwalnia Cię w tym przypadku z pięknego słownictwa, ęą pierdą.

Jest też coś, o czym chciałabym wspomnieć. Jest jeden okropny argument, wybieg w dyskusji, jakiego używają te osoby pro-life, albo raczej anti-choice. Takie cudowne granie na uczuciach:”Moja siostrzenica ma (jakaś ciężka choroba genetyczna). Idź jej powiedz, że nie powinna żyć. Powiedz dzieciom z chorobą XYZ, że nie powinny się były urodzić. No śmiało”. Kurwa, nie. To naprawdę jest jeden z najohydniejszych chwytów w dyskusji o aborcji. Jasne, że nie powiem. Nie podejdę do dziecka z ZD i nie powiem, że ja bym je usunęła. To rodzice powołali te dzieci do życia. To wybór matki, która zdecydowała się donosić ciążę i urodzić. Szanuję wybór, jakiego dokonała inna kobieta. W zamian chcę dla każdej z nas tego samego.


Na koniec chciałabym dodać, że jestem zaskoczona, jak duże wsparcie finansowe od anonimowych osób otrzymała zbiórka Aborcyjnego Dream Teamu. Zachęcam do polubienia na Facebooku zarówno tego profilu, jak i Marszu dla bezpiecznej aborcji.

poniedziałek, 12 października 2020

Jak nie osiągać sukcesu?

Czasami wpadają mi w ręce poradniki i artykuły, w których autor dzieli się receptą na sukces. Niedawno, sfrustrowana swoimi próbami pisarskimi, przeczytałam, że dobrze jest pisać o tym, co się zna, kocha, albo w czym jest się ekspertem. Wtedy to jakby naturalnie przychodzi. Przyznaję, że niegłupio to brzmi. Kłopotliwym pytaniem jest, w czym ja jestem tak naprawdę dobra, w czym jestem ekspertem. 10 potraw z makaronu, albo 5 sposobów na ignorowanie kota nie zapewni mi nie tylko literackiego Nobla, ale nawet gazeta w stylu „Chwila dla Ciebie” nie zapłaci mi za to marnych 50 zł. Bądźmy poważni. Chyba każdy w tym kraju potrafi zrobić coś prostego z makaronu, a niczego trudnego sama nie potrafię. Ignorowanie kota bywa zaś zwyczajnie niemożliwe.

Jest jedna rzecz, w której mogłabym udzielać porad. Myślę, że odwrócony coaching stworzono dla ludzi takich jak ja. Przetestowałam na sobie kilka niezawodnych sposobów na to, jak nie osiągnąć sukcesu. Jak samodzielnie skopać swoje plany w metaforycznych glanach, jak się autodemotywować.

1. Znasz to uczucie, kiedy idziesz do pracy czy szkoły z taką wiarą w siebie i swoje możliwości? Jestem zdolną i kompetentną jednostką. Materiał obryty na 5. Jestem pewna, że sobie poradzę! Znasz? Ja też nie znam… Mogłam być po dwóch tygodniach zakuwania, a i tak miałam wrażenie, że wiem za mało. W obecnej pracy dość szybko się uczę, ale ciągle kurczowo się trzymam myśli, że jeszcze tyyyle nie wiem. Negatywne nastawienie do swoich umiejętności i ich umniejszanie, to fantastyczna recepta na to, żeby nie osiągać niczego, a to właśnie jest naszym celem!

2. Wysoko stawiaj sobie poprzeczkę. Mówiąc „wysoko” nie mam na myśli miejsca, do którego możesz doskoczyć, jeżeli się naprawdę przyłożysz i potrenujesz. Zaszalej. Jeżeli chcesz pisać, to pamiętaj, że Twoja powieść musi sprać tyłek samemu mistrzowi Dostojewskiemu z jego wspaniałą literaturą. Nie ma miejsca na nic przeciętnego! Nakładaj na siebie niemożliwą presję i wyznaczaj sobie cele, których osiągnięcie leży w granicach błędu statystycznego. Posmak frustracji, niezadowolenia, poczucia niższości i bylejakości o poranku jest daleko bardziej niezbędny niż zdrowe śniadanie. W krótkim czasie możesz dojść do imponujących rezultatów, takich jak utrata resztek wiary w samego siebie, a także jakże atrakcyjne porzucenie na zawsze swoich marzeń.

3. Wytłumacz sobie, że odkładanie wszystkiego na później, to cecha ludzi inteligentnych i odkładaj w ten sposób wszystko. Szczególnie skup się na tym, by nie ćwiczyć zbyt wiele. „Zrobię to później” to wspaniałe słowa, które dają niezwykle relaksujące poczucie, że obowiązki odpływają niczym senne marzenia, gdy otwierasz oczy o poranku.

4. Dużo porównuj się z innymi i przenigdy nie szukaj swojej drogi do zrobienia tego, na czym Ci zależy. Ludzie mówią, że wczesne wstawanie to recepta na sukces, a Ty jesteś sową i obudzona skoro świt masz ochotę rzucać mięsem, zamiast radośnie wsłuchiwać się w ptasie trele za oknem? Prędzej o tej godzinie zaplanujesz pogrzeb, niż ścieżkę kariery? Wstawaj wcześnie, autorytety się nie mylą. Nigdy. Never. Nie ma opcji. Co zrobisz, gdy każdy z klasy idzie na studia, a Ciebie niesamowicie ciągnie do fryzjerstwa? No oczywiście, że pójdziesz na kierunek, który interesuje Cię tak sobie. No weź.

Jeżeli odnajdujesz w tym siebie, to znaczy, że jesteś z wieloma rzeczami równie w d. jak ja. Tekst powstał z połączenia zmęczenia i frustracji. Próbuję coś pisać i ciągle jestem wkurzona, jak bardzo jest to słabe. Nie dam nikomu do przeczytania, bo się wstydzę, że nie jestem geniuszem, a przecież muszę, bo jak to tak :o).

sobota, 20 czerwca 2020

Moja wyspa.

Bardzo lubię zwiedzać, poznawać nowe miejsca. Potrafię się zachwycić pięknem natury oraz perełkami architektury. Jest jednak takie miejsce, do którego wracam przynajmniej raz w roku, właściwie od urodzenia. Tym miejscem jest Wyspa Wolin. Nie potrafię wyobrazić sobie lepszego miejsca dla siebie. Gdy byłam dzieckiem, spędzałam tam calutkie wakacje. Teraz przynajmniej kilka dni w roku. Mogłabym jeździć dookoła świata, ale podróż zaczynałaby i kończyłaby się na Wyspie Wolin. 
Morze Bałtyckie
W tym roku pojechałam na krótko, ale i tak odczułam ten niezwykle pozytywny wpływ wyspy na moje życie, zdrowie psychiczne. Najbardziej lubię to miejsce poza sezonem urlopowym. Wtedy mogę w absolutnej ciszy i samotności włóczyć się po lasach, być sam na sam z morzem.
Odkąd pamiętam moją największą bolączką jest to, że nie na wszystko w życiu mam wpływ. Dręczy mnie fakt, jak mnóstwo rzeczy ode mnie nie zależy, jak czasami niewiele mogę. To mnie bardzo frustruje i odbiera mi chęć do życia. Najlepszym terapeutą zawsze były dla mnie tamtejsze okolice. Od nowa uczę się, że są rzeczy, które ogarniam i takie, które mnie przerastają. Zgubiłam się w lesie? Poradzę sobie, bo mam wiedzę, która pomoże mi wyjść z tarapatów. Poradzę sobie na środku jeziora czy w morzu, o ile nie wydarzy się nic nieprzewidzianego ze strony natury.
Morze uczy największej pokory. Siadam naprzeciwko niego i słucham. Czasami morze szumi spokojnie, dając wytchnienie, ułatwiając medytację, zapraszając i obiecując spokojne wody. Innym razem słychać w nim wyraźną złość. Czasami słychać o dawnych czasach, o tragediach, o ludzkiej głupocie. Co roku słyszymy o nierozważnych ludziach, którzy stracili w Bałtyku życie. Największe katastrofy morskie miały miejsce w tych zimnych, bałtyckich wodach.
Ono ode mnie nie zależy. Woda to zdradliwy żywioł. Pamiętam, gdy lata temu fala podcięła mi nogi i morski prąd ciągnął mnie pod wodę. Była to najwyraźniejsza w moim życiu chwila „być albo nie być”. Liczyło się przeżycie. Okropne, jak wielu ludzi może z takiej lekcji pokory nie wyjść cało. Mnie się udało, dlatego zawsze będę mieć dla morza pokorę i wdzięczność.
W każdym z tych miejsc, w lasach kipiących zielenią i zapachem igliwia, krzewach pełnych jagód, jeziorach, nad którymi rankiem snuje się mgła, a wieczorem czerwieni się odbicie zachodzącego słońca, zmiennym i kapryśnym morzu, zostawiłam część swoich myśli, marzeń, duszy. Moja dusza jest przesiąknięta morską solą, wiatrem znad Bałtyku, zielenią łąk i lasów otaczających jeziora, melancholią samotnych spacerów i radością błyszczącego słońca tańczącego na morskich falach.
Miałam ostatnio gorszy czas. Każda chwila spędzona na wyspie była jak lekarstwo. Dziękuję.

Zachód słońca nad Jeziorem Wisełka.
W swoim żywiole :).

sobota, 23 maja 2020

Kocia saga. Część czwarta.

W 2018 roku żyliśmy sobie w miarę spokojnie z trójką kocich dzieciaków. To znaczy na tyle spokojnie, na ile to było możliwe przy takiej gromadzie. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że to co mamy to naprawdę jest spokojne życie. Jeszcze nie wiedzieliśmy, że nadciąga huragan, który zmieni nasze życie bezpowrotnie. Nadciąga niczym jeździec apokalipsy, futrzany koń trojański, wąsata plaga egipska, on to nadchodzi, krew jego dawne bohatery, a imię jego… Paweł.
Tego lipcowego dnia co chwilę nadciągały ulewy, a ja jak zwykle siedziałam w pracy. To był raczej spokojny i nudny dzień. Do czasu. W pewnej chwili zadzwoniła koleżanka z biura na parterze, że ma otwarte okno i słyszy, jak głośno miauczy kot. Coś małego biegało po parkingu obok sklepu, chowało się między samochodami. Zbiegłam na dół i poszłam złapać malucha. Uciekł pod sklep, gdzie podobno był już tego dnia karmiony, bo ekspedientkom było go żal. Malutki, biały w popielate łaty. Nawet oczy były jakieś szaro-żółte. Widać jednak było, że nie jest dzikusem. Musiał wcześniej dużo przebywać z człowiekiem.
Weszłam do sklepu, żeby kupić mu coś do jedzenia. Wbiegł za mną. Musiałam go łapać, a później robiłam zakupy z kotem na ręce. Następnie dostał jedzonko przy kanciapie naszego pana konserwatora. A sądząc po tym, w jakim tempie znikało żarcie, to całkiem możliwe jest, że połowę pochłaniał istotnie Paweł, zaś połowę zżerał jakiś demon, który go opętał.
Byliśmy jednak przy głównej ulicy, na której maluch mógł zostać przejechany przez auto. Jakoś trzeba było młodego zabezpieczyć. Pan konserwator zgodził się przetrzymać go u siebie przez godzinę, a ja postarałam się o pomoc w dostarczeniu kota do mojego mieszkania. Po godzinie kot był już mocno zaprzyjaźniony z konserwatorem i chodził mu po ramieniu. Później okazało się, że on ogólnie jest towarzyski, wszędzie go pełno i zajmuje się rozdawaniem dowodów łaski, niczym wprawny celebryta. Gdyby był człowiekiem, to z powodzeniem wygryzałby ze stanowisk takie wygi, jak Kammel czy Ibisz. 

Słodki Pawełek rzuca czar ;)

Elegant.
Uwielbia chować się pod kocami.
Z ręką na sercu, próbowaliśmy mu szukać domu. U nas miał być tylko tymczasowo. Domki, które się zgłaszały, niezbyt mi przypadły do gustu. A może po prostu nie chciałam oddawać Pawełka? Właśnie. Gdy tylko go zobaczyłam, to miałam wrażenie, jakby mi się od razu przedstawił. Pawełek. Słodki Pawełek, Pawcio, Pauldini. To było jedyne właściwe imię. Musiał z nami zostać i wydaje mi się, że on po prostu był nam przeznaczony :).
Pawełek błyskawicznie się zaaklimatyzował, na początku miał tylko trochę problem z dogadaniem się z Bonisią, ale obecnie wszyscy mogą sobie siedzieć w jednym pokoju i nikt nikomu nie działa na nerwy. Jest uroczy i tym swoim urokiem podbija od razu serca całego otoczenia. Pawełek nie boi się nikogo. Gdy przychodzą do nas goście, on wita się z każdym. Każdego chce wycałować, obwąchać. Gdy chcemy go gdzieś zabrać, wystarczy podstawić transporter i Paweł zapakuje się do wyjazdu całkowicie sam. U weterynarza zachowuje się, jakby przyjechał na tournée i był wyczekiwany przez setki fanów. 
Zawsze w centrum uwagi. Pawełek baletmistrz.

Jest ogromnie ciekawskim kotem. Ma też niespożyte pokłady energii i jest bardzo głośny. Ktoś coś zrzucił w nocy i obudził nas oraz sąsiadów na dole? Pawełek. Ktoś o 3 rano biega po całym domu, drąc się jak opętany? Pawełek. Wszystkie koty chcą spać, ale nie mogą, bo ciągle są zaczepiane? Sprawka Pawełka.
Jednocześnie najpierw potrafi nabroić, a za chwilę kładzie się przy mnie, mruczy mi do ucha i udeptuje mnie swoimi malutkimi łapkami. Nie widziałam jeszcze takiego kota, który zdobyłby bez wysiłku serca całego otoczenia, a jednocześnie zachowywał się jak rozwydrzony bachor.
Odkąd z nami jest, życie straciło spokój, ale zyskało znacznie, znacznie więcej.

Kocham cię, starsza siostrzyczko. Pawełek i Elza.

wtorek, 12 maja 2020

Wszystko dla dobra dzieci.

Znacie Qczaja? Lubicie? Obserwujecie w mediach społecznościowych? Ja obserwuję z przyjemnością, nawet nie po to, żeby ćwiczyć, ale po prostu zamieszcza fajne, sympatyczne wpisy na instagramie.
Jakiś czas temu Qczaj się wyoutował. W bardzo emocjonalnym wpisie. Oj brachu, nie jest ci w tym kraju łatwo, a teraz pewnie nie zrobi się lepiej, pomyślałam. No nie. W Polsce pojazd po osobach nieheteronormatywnych ma się całkiem nieźle.
W Polsce możesz obrażać LGBT+ na wiecach lub kontrmanifestacjach i jeszcze jest szansa, że jakiś ksiądz ci przyklaśnie. Albo polityk. Albo tatko pchający wózek z dzieciakiem w sam środek największej awantury na marszu, nie wiedząc nawet, czy tenże dzieciak nie zaskoczy go kiedyś słowami "tato, jestem gejem/lesbijką".
W Polsce możesz wydać książeczkę o jakimś dziwnym nowym porządku, w którym jednocześnie będziesz wychwalać chrześcijańskie wartości i pisać, że dyskryminacja LGBT+ jest ok.
I jeszcze możesz trafić na artykuł o tym, że rzeczony Qczaj chciałby być ojcem. A pod spodem artykułu komentarze - kwiat polskiej miłości bliźniego, bukiet uprzedzeń w sosie z homofobii. Wyborne dania dla każdego wielbiciela subtelnego wnerwu o poranku. Przy okazji wychodzi na jaw, że nasi rodacy mają złote serduszka, bo chodzi im o dobro dzieci. Całe to bicie piany okraszane obraźliwymi tekstami ma na celu tylko dobro dzieci.
W zasadzie tak wielkie i rozgłaszane na 4 strony świata zaangażowanie w dbałość o szczęście dzieci widzę głównie w 3 przypadkach: dyskusji o ochronie życia poczętego, dyskusji o adopcji dzieci przez pary jednopłciowe oraz w spotach wyborczych. Spoko w ogóle, że te same ugrupowania, które nie chcą adopcji dzieci przez pary jednopłciowe mówiąc, że to przecież dla dobra dzieci, walczą z WOŚP, która... zbiera kasę na ratowanie chorych dzieci.
Sprawdźcie jeszcze, kto głosował przeciw temu, by od razu izolować sprawcę przemocy w rodzinie od tych rodzin. I czy to nie te osoby również będą mówić, że takie adopcje są złe, bo szczęście dzieci najważniejsze.
Tak w ogóle, to wiecie, że Fundacja Dajemy Dzieciom Siłę pisała w kwietniu na swoim facebooku, że po raz kolejny nie przyznano im z ministerstwa dotacji na działanie Centrów Pomocy Dzieciom?
A ilu sąsiadów nie zgłasza, że obok ktoś się znęca nad dziećmi? Ile dzieci chodzi głodnych, ubranych w byle co, jest wobec nich stosowana przemoc? A teraz zastanówmy się, jakie zainteresowanie wzbudziłaby za to rodzina gejów z dwójką dzieciaków. Faktycznie, to już zbyt wiele jak na nasze polskie, wrażliwe serduszka. Co innego kary cielesne dla dzieciaków.
Widzicie, ja rozumiem, że są konserwatyści, którzy mają takie a nie inne poglądy. Tylko co to za konserwatyści, którzy głośno krzyczą o ochronie dzieci, tylko gdy to nic nie kosztuje?

piątek, 8 maja 2020

Kocia saga. Część trzecia.

W styczniu 2018 roku zobaczyłam ogłoszenie na profilu zaprzyjaźnionej fundacji, która pomaga zwierzakom. Do ogłoszenia o tym, że trzy kociaki potrzebują natychmiast domu tymczasowego lub stałego, dołączone było zdjęcie, które przedstawiało koci kokon, złożony z trzech splecionych ze sobą zwierzaków. To był impuls. Wiedziałam, że cokolwiek w tym kocim kokonie siedzi, musi trafić do nas. Byliśmy wtedy zdruzgotani po przejściach z wakacji 2017 roku. Mieszkanie z jednym tylko kotem było takie puste. Mąż do tej pory twierdzi, że po prostu jak mam za mało problemów, to je sobie umiejętnie tworzę :D.
Wtedy jednak pokazałam mu zdjęcie, pogadaliśmy i następnego dnia już kontaktowałam się z fundacją. Gdy byłam w pracy, otrzymałam telefon, że został już tylko jeden kociak, gdyż dwa pozostałe znalazły domy. Zebraliśmy się więc i pojechaliśmy po kociaka. Nie na tymczas. Na stałe.
W lecznicy usłyszeliśmy rozpaczliwe wrzaski samotnego kociaka. Nasza córcia, pomyślałam z radością. Gdy pani doktor wyjęła ją z klatki, wydawała mi się taka delikatna. W dodatku umaszczeniem nieco przypominała mi Elmo…
Darła się jak dzikie zwierzę całą drogę do domu. Później jednak bardzo szybko dała się głaskać i tulić, od razu też zaanektowała łóżko. Od początku zachowywała się jak mała dama. Otrzymała imię Bonnie, po jednej z bohaterek „Przeminęło z wiatrem”. 
Bardzo mały, słodki Bonbon.
Już następnego dnia zadzwoniono do mnie z fundacji. Byłam akurat w pracy, gdy dowiedziałam się, że jedna z siostrzyczek naszej Bonnie została zwrócona z adopcji po jednym dniu. Dlaczego? Bo kot się darł, nie dał się dotykać i głaskać. Dzikus. Byłam w szoku, że ludzie potrafią być tacy głupi. Przełknęłam przekleństwo, które cisnęło mi się na usta i powiedziałam, że oczywiście przyjmiemy małą na tymczas, że jutro po nią podjedziemy.
Ówczesny narzeczony pojechał po kotkę, która również darła się jak dziki zwierz przez całą drogę. Na tym jednak nie koniec. Przywiózł ją, otworzył transporter i mała kulka tylko mignęła mi pod nogami, żeby czym prędzej schować się pod szafą. 
Kocie tao - koCórki
Cicialiśmy, podsuwaliśmy jedzenie. Nie wyszła. Wychodziła tylko na chwilę, żeby sprawdzić, czy ktoś jest i zaraz się chowała. Dostała od nas dużo spokoju i dobrego jedzonka, ale w odpowiedzi tylko się chowała, albo raczyła nas głośną, rozdzierającą serce skargą spod szafy. Po pewnym czasie narzeczony postanowił ją oswoić w sposób niekonwencjonalny. Zamknął się z nią w pokoju i zakręcił kaloryfer tak, że zrobiło się dużo chłodniej. Położył się na łóżku, przykrył się kocem i czekał. Po pewnym czasie nasza dzika lwica Elza wyszła spod szafy i przytuliła się do nowego taty, gdyż zmarzła jej dupka. Następnego dnia zjawiła się obok mnie, gdy na kanapie głaskałam Bonnie i widząc, że siostrzyczka raczej nie umiera od mojego dotyku, dała się również pogłaskać.
Dziewczyny błyskawicznie dogadały się również z Gizmo. Po prostu ustalił z nimi krótko, że w tym mieszkaniu rządzi on :). Kilka razy doszło do łapoczynów, ale później dziewczęta zaakceptowały Gizmoniusza I w roli władcy.
"Ona i on...
...niebo i grom" :)

Dwa tygodnie po przygarnięciu maluchów, zaczęło szaleć u nas jakieś kocie choróbsko. Koty miały biegunkę i wymiotowały. Nie chciały jeść i pić. Byłam przerażona, bardzo bałam się panleukopenii. Testy na szczęście nie wykazały tej choroby. Koty dostały lekarstwa i gotowane mięsko. Gizmo znowu doszedł do siebie w 2 dni. Z dziewczynami było gorzej. Przeniosłam się do salonu, żeby spać z nimi i ogrzewać je w nocy. Bonisia zwana Bonbonem dochodziła do siebie szybciej. Z Elzą (ksywa Mademoiselle Filifią) było gorzej. Nie spałam całymi nocami i tuliłam ją, mówiąc, że jeżeli wyzdrowieje, to ten tymczas będzie już na stałe. Było to po tym, gdy musiała już dostać kroplówkę i nie wiadomo było, czy przeżyje. Po tej nocy jednak kociak, jakby rozumiejąc co mówiłam, podjął na nowo walkę. Wszystkie koty wyzdrowiały, a ja zyskałam przylepca w postaci Elzy, która od tej pory mnie nie odstępuje. 
Leżenie synchroniczne.Bonbonek jest zdrowy, ale w trakcie odchudzania.
O ile Bonisia rzeczywiście jest damą, w dodatku dość okrąglutką, bo ma niestety skłonności do tycia, o tyle Elza jest kotem-wariatem i fit-laską. Kochają się bardzo i żyć bez siebie nie mogą, ale są skrajnie różne. Bonisia jest cicha, kocha jedzonko, spanko i mordowanie owadów. Elza aportuje piłki i jest okropnym krzykaczem. W dodatku jej ulubionym miejscem do spania jest mój brzuch. Bonbon lubi być głaskana po brzuchu, Elza lubi być noszona. Jeżeli ktoś z Was jest ciekawy, w jaki sposób drze się codziennie Elza, zapraszam do odsłuchania arii Królowej Nocy w wykonaniu Marii Callas. Przyznam, że bardzo lubię muzykę operową, ale ta aria w wykonaniu Elzy doprowadza nas do szału. Szczególnie nocą i nad ranem. 
Mademoiselle Filifią.
Aha, znalazłam na fb fundacji komentarz babeczki, która wcześniej na dobę adoptowała Elzę. Nie omieszkałam wstawić zdjęć „dzikiego kota, którego nie da się głaskać” jak sobie na mnie leży ;), A co, niech baba zazdrości.

piątek, 1 maja 2020

Każda zmiana to wielka zmiana.

Odkryłam ostatnio rzecz, która potrafi wywołać awanturę na facebooku i forach. Jest kontrowersyjna jak diabli. Potrafi podzielić i skłócić ludzi mieszkających ze sobą, pochodzących z jednej rodziny, przyjaciół i współpracowników. Spytacie co to? Jajco. Serio.
Jakiś czas temu znalazłam się w samym sercu kłótni o jajka. Poszło o to, że w jakimś przepisie w grupce wegan i wegetarian pojawiło się jajko. Niewinne jajco z marketu zostało rzucone na stół niczym jabłko bogini Eris i wywołało wzajemne oskarżenia. A że za jajkiem stoi cierpienie zwierząt, a że ten, kto patrzy innym do talerza do wegenazista, a że to, a że coś tam. I nagle pojawiło się zdanie, którego nienawidzę. Mianowicie, że nie można mówić, że się kocha zwierzęta, skoro je się jajka, a w ogóle to albo jesteś weganinem, albo mordercą.
Najprostszy sposób, żeby podzielić ludzi, to pozwolić im uwierzyć, że są tylko dwie drogi, a ci, którzy wybierają inną niż my, to mordercy/złodzieje/idioci itp. Nie jem mięsa i z miesiąca na miesiąc coraz bardziej ograniczam jaja i produkty mleczne. To jest mój wybór i sama z sobą czuję się z tym lepiej. Lubię zrobić coś wegetariańskiego lub wegańskiego w domu na obiad. Lubię pokazywać znajomym i rodzinie, jak pyszne może być jedzenie bez mięsa. Jeżeli domownicy czy znajomi jedzą mięso – nie wtrącam się. Dzięki temu co robię, w moim domu faktycznie mięso pojawia się już dużo rzadziej. Wielu znajomych przekonało się, że jedzenie bez mięsa może być smaczne, sycące i ich nie zabije. Zastanawiam się natomiast, co bym osiągnęła, zakładając z góry, że każdy z moich znajomych to morderca, osoba niewrażliwa i ogólnie albo robisz jak ja, albo nie pokazuj mi się na oczy.
To, co widziałam w tej grupie, to było tak zwane zmienianie świata od dupy strony. Trzeba cieszyć się każdym postępem, jaki ludzie wykonują. Ktoś jadł mięso codziennie, ale ze względu na dobro planety i zwierzaków ograniczył do 3 razy w tygodniu? Super! Ktoś wyeliminował z diety mięso już prawie, prawie, ale raz w tygodniu je rybę? Też dobrze!
Kiedyś praktycznie napadł na mnie z pretensjami facet, który zauważył, że mam skórzane buty. Buty miały wtedy chyba ze 3 lata, mięsa nie jadłam od roku. Nie wywalę dobrych butów na śmietnik przecież. To dopiero by było niepotrzebne śmiecenie. Typ się nie zainteresował bynajmniej tym, kim jestem, jakim jestem człowiekiem, czy pomagam zwierzętom, czy jem mięso. Zobaczył moje buty i mnie skreślił, przyklejając mi łatkę morderczyni.
Myślę, że masa ludzi zniechęci się, próbując choćby ograniczać mięso, jeżeli będą obiektem napaści restrykcyjnych wegan, którzy będą im udowadniać na każdym kroku za jak wielką zgniliznę moralną ich mają.
Nie popieram zabijania zwierząt na mięso, dlatego zachęcam do próbowania wegańskich potraw. Dlatego cieszę się, gdy ktoś ogranicza mięso. Dlatego fajnie, że koleżanka już mięsa nie je, ale jeszcze nie zrezygnowała ze skórzanych butów. Nie trzeba od razu robić wszystkiego. Nie trzeba od razu radykalnie. Każda zmiana to wielka zmiana.
Jedna grupowiczka mi wytknęła kiedyś, że no mięsa nie jem, ale hoduję koty! A koty jedzą mięso. I gdybym była za obroną zwierząt, to nie karmiłabym kotów mięsem, albo nie hodowałabym kotów. Po pierwsze, kot to mięsożerca. Mięso jest mu niezbędne. Nie mogę nie dać kotu mięsa. To jakbym uparła się karmić pszennymi bułkami osobę, która ma nietolerancję glutenu. Po drugie, dziękuję za takich obrońców zwierząt, którzy woleliby, żeby moje koty były bezdomne, niż miałabym je trzymać w domu i otaczać opieką, karmiąc mięsem.
Na koniec wstawiam zdjęcie wegańskiego pad thai ze strony wegepedia.pl :)


niedziela, 26 kwietnia 2020

Kocia saga. Część druga.

Mieliśmy Gizmusia już rok i jako koci rodzice osiągnęliśmy już niebywałą wprawę. Dodatkowo ja dałam się w pracy poznać jako osoba kochająca zwierzęta i niosąca im pomoc, gdy tylko mogłam. Wtedy to otrzymałam w miejscu pracy informację o kociakach uratowanych przez panią, która zajmuje się dokarmianiem kotów na osiedlu. Pani nie miała z nimi co zrobić, więc zaoferowałam się przetrzymać u siebie maluchy, aż znajdą domy. Pomyślałam wtedy, że byłoby cudownie zatrzymać jednego z nich, by Gizmo miał towarzystwo.
Na miejscu zastałam dwa przerażone kociaki. Jak się okazało, okoliczne dzieci bawiły się maleństwami, rzucając nimi między sobą. Zdusiłam w sobie chęć natychmiastowego odnalezienia rodziców „dzieciaczków”, oraz serię komentarzy, która w tej chwili cisnęła mi się na usta, bo pani wyjęła jednego z kotków z kartonu i włożyła mi w ramiona. Tak właśnie poznałam Elmo.
Oczywiście w mieszkaniu zastosowaliśmy wszelkie środki ostrożności, zachowując izolację od Gizmo. Ten jednak non stop próbował się dostać do maluchów i prosił, żeby go do nich wpuścić. Gdy pozwoliliśmy mu popatrzeć z bezpiecznej odległości, wyglądał na zafascynowanego nowym towarzystwem.
Kocięta były w strasznym stanie, chore, zapchlone. Pomimo podjętego leczenia mniejszy maluch odszedł w dramatycznych okolicznościach nocą w klinice weterynaryjnej, gdzie znakomity lekarz niestety nie potrafił mu pomóc. Był malutki, niedożywiony, chory, a na dodatek musiał nieraz spaść podczas dziecięcej zabawy.
Elmo był silny. Przeżył i został z nami. Zostali z Gizmo kumplami i bawili się wspólnie. Okazał się kotem wesołym, towarzyskim, odważnym i bardzo żarłocznym. O ile Gizmuś z czasem zrozumiał, że jedzonko zawsze jest i nie trzeba o nie zabiegać, Elmo pożerał wszystko błyskawicznie, a na dodatek zabierał się również za miseczkę Gizmo. Obaj zresztą opanowali dość szybko skomplikowaną sztukę włamywania się do kuchni i podprowadzania z niej co smaczniejszych rzeczy. Współpracowali przy kradzieżach i polowaniach na muchy.
Mały Elmo

Hej mały, kim jesteś?
W międzyczasie okazało się, że przybywa kociąt, którym trzeba zapewnić tymczasowy kąt. Pod moją opiekę trafiły kolejne dwa maluchy, które pomagał (oczywiście po początkowej izolacji) socjalizować nie kto inny, jak Elmo. Pokazywał kociakom, jak być kotem, a my pilnowaliśmy, żeby jedzenie dla nich rzeczywiście trafiało do ich głodnych brzuchów, a nie zasilało niespożytej energii Elmo.
Pod wieloma względami Gizmo i Elmo mocno się od siebie różnili. Gizmo był bardziej wycofany i mało towarzyski, Elmo przeciwnie. Nie bał się nikogo i niczego. Gizmo bał się mojego siostrzeńca, który dokuczał zwierzętom, gdy tylko udało mu się w jakiś sposób uniknąć czujnego spojrzenia dorosłych. Gizmo uciekał, Elmo naprostował pewne nieporozumienia w ciągu jednej wizyty za pomocą zdecydowanego drapnięcia młodego, który od tej pory jakoś spokorniał wobec moich kotów.
Czas mijał, a ja byłam szczęśliwą matką kotów, gdy tymczasem, rok po zaadoptowaniu Elmo, otrzymałam informację o porzuconym w kartonie kocim dziecku. Mały pręgowany Nemo miał wtedy tylko 5 tygodni, a tydzień później trafił do mnie, po niezbędnych badaniach. 

Nemo

Co to była za kruszynka! Od razu go pokochaliśmy, bo jak tu nie kochać takiego malucha, który uwielbia się przytulać, bawić, towarzyszy nam podczas pracy przy komputerze? Jakkolwiek by jednak nas nie kochał, lwią część jego uczucia otrzymał Elmo. Elmo zaś zaopiekował się kociakiem jak matka. Mył go, spał z nim, nauczył go korzystać z kuwety i jedli z jednej miski. Nie widzieliśmy wcześniej aż tak zażyłej kociej przyjaźni i obserwowaliśmy to z fascynacją przez całe dwa tygodnie. Tylko dwa, ponieważ maleństwo zaczęło chorować. 

Przyjaciele na zawsze

Pomimo leczenia, apetyt nie chciał powrócić. Pojawiła się gorączka i powiększony brzuszek. Wyliśmy z rozpaczy, gdy po bardziej szczegółowych badaniach padła diagnoza: FIP. Nasze maleństwo odeszło, gdyż nie mogliśmy pozwolić mu cierpieć. Tamtej nocy Elmo miał najsmutniejsze oczy, jakie widziałam kiedykolwiek u kota. Tuliłam go, spał przytulony do mnie. Wcześniej płakałam, widząc jak podbiegł do transportera i odkrył, że jest pusty. Widzieliśmy też, jak jeszcze długi czas szuka maleństwa po domu.
Odkaziliśmy w domu co się dało. Wyrzuciliśmy rzeczy maleństwa, ale co mogliśmy poradzić na to, że najwięcej jego śladów nosił jego ukochany starszy brat – Elmo?
Jakiś czas później wyjechaliśmy na krótko do moich rodziców, a kotami zajęli się rodzice narzeczonego. Gdy wróciłam i spojrzałam na chłopaków, wiedziałam już, że są chorzy. Zachowywali się inaczej. Pełna najgorszych przeczuć natychmiast zabrałam ich do weterynarza. Gizmo szybko pokonał infekcję. Elmo, który zawsze był silniejszy, zaczął niknąć w oczach. Walczyliśmy, by zjadł, napił się. Zastrzyki, lekarstwa, mnóstwo wizyt u weterynarza. Specjalnie sprowadzone dla niego leki. Wszystko na nic. Po ponad miesiącu walki, trzymałam wyniszczonego chorobą Elmo i głaskałam, dopóki nie odszedł po zastrzyku podanym przez weterynarza. Mój Elemelek, moje słoneczko… Również zabrał go FIP. Płakałam na myśl o tym, jak codziennie rano po usłyszeniu budzika, biegł do mnie i ocierał się pyszczkiem o moją twarz. Czekała nas kolejna ciężka noc, podczas której Gizmo czuł nasz ból i sam również nie wiedział, co stało się z jego kumplem. 
Mój Elemelek

Zdruzgotani tym, co na nas spadło, drżeliśmy o Gizmo. Na szczęście uratowało go to, że nie był zbyt towarzyski wobec malucha.
Działo się to w 2017 roku i nie słyszeliśmy wówczas o żadnym leku na FIP. Obecnie lek jest, jest cholernie drogi i widzę dużo zbiórek na leczenie kotów dotkniętych tą okropną chorobą. Gdybyśmy wiedzieli o takim leku wcześniej, pewnie do dzisiaj spłacałabym kredyt za leczenie chłopaków, bo spróbowałabym każdej możliwości, by zatrzymać ich przy sobie.
Jeżeli ktoś z Was mógłby wspomóc choćby symboliczną kwotą zbiórki na leczenie kotów chorych na FIP, to gorąco o to proszę. Sama wpłacam, gdy tylko mogę.


Na stronie pomagam.pl wpiszcie w wyszukiwarkę słowo FIP, a otrzymacie również masę zbiórek.

By leczenie było skuteczne, nie wolno go przerwać! Po zastosowanym leczeniu, kot ma szansę na pełne wyzdrowienie i nie musi już więcej brać leku.

piątek, 17 kwietnia 2020

Nie jesteśmy pro-life.

W związku z przebudzeniem pani Godek z popiołów pandemicznego świata, na nowo rozgorzała dyskusja o aborcji. Rzecz w tym mianowicie, że nowy projekt zakłada by zabronić Polkom aborcji w chwili, gdy płód jest uszkodzony/ciężko chory.
W związku z powyższym, od pewnego czasu atakują mnie na facebooku zdjęcia abortowanych płodów, 25-tygodniowych poronionych płodów, a z drugiej strony barykady zdjęcia tzw. „dzieci Chazana”. Plus oczywiście pytania i dyskusje: „Czy to jest dziecko?”, „czy takie dziecko powinno się urodzić?”.
Ale ja nie o tym.
Kilka lat temu nocą buszowałam po forum internetowym i natknęłam się na wątek o terminacji ciąży. Kobiety, które często latami starały się o dziecko. Kobiety, które na widok dwóch kresek na teście skakały z radości aż pod sufit. Kobiety, które po otrzymaniu wyników badań, zamierały z rozpaczy. Strach, złość, rozpacz. Poszukiwanie informacji. Wreszcie decyzja o zakończeniu ciąży, a wraz z nią niekończące się pytania, wątpliwości. Wspierały się wzajemnie, bo każda z nich to przeżyła. Niektóre więcej niż raz. Podtrzymywała je na duchu myśl, że ich dziecko nie cierpi. Nie urodzi się po to, by cierpieć. Nie urodzi się po to, by od razu umrzeć.
Patrzyłam wiele razy na kobiety, które z radością szykowały się do rozwiązania. Ich dzieci miały być zdrowe. Wybierały meble do dziecinnego pokoju, ubranka, zabawki. Ten czas był czasem radosnego oczekiwania. Były schronieniem dla nowego życia, które miały przynieść na świat. Co robią wtedy te kobiety, które noszą w sobie dziecko, któremu mogą wybrać trumnę zamiast łóżeczka? Jakie to uczucie szykować trumnę, zamiast kołyski? A teraz, jakie to uczucie wiedzieć, że musi to potrwać 9 miesięcy, a nie np. 4? 5 dodatkowych miesięcy męki psychicznej dla kobiety, która nosi dziecko z bezmózgowiem. Są kobiety, które chcą urodzić takie dziecko, pożegnać się z nim. Ich wybór, ich święte prawo. Czy reszta musi?
Cały czas zresztą dyskusja toczy się wkoło tych dzieci. Ja przyglądam się matkom. Zwłaszcza matkom, które mają chore dzieci. Jak zmierzyć cierpienie kobiety, która każdego dnia patrzy na swoje chore dziecko i wie, że po jej śmierci ono będzie zdane na łaskę i niełaskę obcych? Może dodajmy do siebie takie liczby. Po ilu miesiącach zostanie sama, bo ojciec dziecka nie da rady psychicznie? Albo otoczenie się wykruszy? Wszystkie koleżanki mają zdrowe dzieci, więc o czym tu z nią gadać. Może dodajmy do tego, jak śmieszną dostanie kwotę na leki i terapię dla swojego dziecka? Koniecznie dodajmy też ból. Ile razy go czuje, podnosząc swoje coraz cięższe dziecko? A ile wylała już łez? Ile razy uderzyło ją jej dorosłe już dziecko, które nie panuje nad sobą i swoją siłą?
Nie mnóżcie tego tylko przez ilość sąsiadów, którzy zaoferują pomoc, by taka matka mogła np. wyjść choćby do kina odreagować. Albo pro-liferami, którzy pomagają w ośrodku, w którym terapię ma jej dziecko. A już na pewno nie politykami, którzy serio się tym przejmują, bo Wam wyjdą jakieś śmieszne liczby.
Co mnie zainspirowało do napisania to post kobiety, która ma chore dziecko. Wolontariusze do ośrodka się nie garną. Ona nie ma takiego wsparcia z państwa, które zagwarantowałoby godny byt jej i dziecku.
Chcesz być pro-life? Pomóż takim kobietom. Zrób zbiórkę, zrób jej zakupy, pomóżcie ze znajomymi w opiece. Zarzućcie cały ten sejmowy kocioł listami wsparcia dla matek niepełnosprawnych dzieci, domagajcie się godnego bytu dla tych, którzy już się narodzili.
I nie rozśmieszajcie mnie mówiąc w tym kraju o realnej ochronie życia, gdy nie było maseczek dla szpitali, pacjentom onkologicznym pokazuje się faka, a protestujących rodziców niepełnosprawnych dzieci traktuje się jak wyłudzaczy.

wtorek, 14 kwietnia 2020

Co chciałabym powiedzieć każdej kobiecie?

Miałam dodać ten tekst na bloga wcześniej, w okolicach Dnia Kobiet, jednakże czułam, że nadejdzie na niego inny, bardziej odpowiedni czas. Czas nadszedł, wraz z tym, co dzieje się obecnie w polityce, a wraz z nim punkt 4 tego tekstu. Co chciałabym powiedzieć każdej kobiecie? Zwłaszcza takiej, której dobrze życzę?
1. Nie musisz być idealna.
Nawet nie możesz być idealna, bo ideały nie istnieją. Dodatkowo próbując z siebie zrobić chodzący ideał, wpadasz we frustrację. A wiesz, kto najwięcej lansuje to, co właśnie napisałam? Kolorowe gazetki dla kobiet, które jednym tchem krzyczą z półki, że nie musisz być doskonała, ale tutaj masz dietę na 1000 kcal, tutaj propozycję, jak się modnie ubrać za kwotę przekraczającą połowę Twojej wypłaty, poniżej tricki jak powiedzieć coś, co chcesz powiedzieć partnerowi, ale tak żeby wyszło, że tak naprawdę mówisz coś innego. Jak być profesjonalistką w pracy. Jak zrobić idealny sernik i podać go w idealnej atmosferze idealnym dzieciom na idealnej zastawie. No i nie zapominajmy o 10 pozycjach seksualnych, dzięki którym ON oszaleje. Kimkolwiek, kurza twarz jest ON, warto pamiętać, żeby Tobie też było przyjemnie, więc musisz się dowiedzieć, jak osiągnąć orgazm taki, siaki i owaki.
Na instagramie takie życie wzbudzi z pewnością podziw, ale mówimy o zwykłym życiu. Czasami musisz poświęcić więcej czasu pracy, czasami nie pójdziesz na siłownię, bo dziecko nagle sobie przypomniało, że ma przynieść na jutro do szkoły liście 5 gatunków drzew, więc zapitalasz wkoło bloków z dzieciakiem za rękę, starasz się omijać psie kupy, a twarz robi Ci się czerwona, bo jesień jest piękna, ale jednak późnym popołudniem zaczyna już pizgać złem. Mąż w tym czasie jest u weterynarza, bo Wasz idealny kot rzyga od kilku godzin jak… kot ;). I to na idealne panele.
2. Oczekiwania i poglądy innych to nadal są ich oczekiwania i ich poglądy.
Od listopada nie pracuję. Musiałam ogarnąć zdrowie i w końcu się to udało. Zdarzyło mi się natomiast usłyszeć już wypowiedziany między słowami zarzut, że nie jestem ambitna, skoro nie pracuję zawodowo i „ja byyym taaak nie mooogła”.
Wyjaśnijmy sobie jedno. Ambicja dla każdego inne ma imię i każdy chce się rozwijać w czymś innym. Czy ambitna jest osoba, która owszem, pracuje, ale np. nie znosi swojej pracy? Ja zostawiłam pracę, do której naprawdę nie miałam już sił i serca. Byłam tak sfrustrowana, że nie miałam siły na swoje hobby. Odkąd nie pracuję, doskonalę rysowanie, pisanie, nauczyłam się przyrządzać często naprawdę niełatwe potrawy, czytam masę książek, znajduję czas na ćwiczenia… Parafrazując Stachurę, niech sobie wszyscy z tymi swoimi etatami będą ambitni, a ja z tymi swoimi pasjami niech sobie będę nieambitna ;).
Ponadto wychowywanie dzieci to też ambitne zajęcie. Znam dziewczynę, która jest dla mnie ideałem mamy. Tyle zabaw i zajęć wspomagających rozwój dzieci, jakie ona potrafi zorganizować, to ja bym nawet nie wymyśliła, a zaliczam się raczej do grona osób kreatywnych.
3. Rozmiar XS czy S nie zapewni Ci szczęścia sam w sobie, nie każdy musi w taki rozmiar ubrań się mieścić i to nie czyni kobiety brzydką i zaniedbaną.
Był w moim życiu moment, że odchudziłam się do wagi 52 kg przy 168 cm wzrostu. Wow, sukces! Ubrania leżały na mnie pięknie, a ja miałam depresję i w sumie miałabym ją nawet z wagą 72 kg. Gdy po dłuższej terapii trafiłam na zajęcia z tańca brzucha, na korytarzu minęła mnie niepozorna kobitka z uśmiechem od ucha do ucha. Ale wygląd, figura…? Nic specjalnego. Ot normalna babka. Kręciły się tam zresztą różne kobiety. Wiek 19-50 lat tak na oko. Całe spektrum rozmiarów czy typów urody.
Weszłyśmy na salę, a później weszła instruktorka. Ta sama kobieta, która minęła mnie na korytarzu. Gdy zaczęła tańczyć, stała się najpiękniejszą kobietą jaką widziałam. Mogła sobie nie być fit laską z wyrzeźbionym ciałem, mogła mieć przeciętne rysy twarzy, ale ruszała się w niebywale cudowny sposób. Żadna fałdka nie była zbędna, szerokie biodra były najlepszym atrybutem. I ten uśmiech! Pierwsze co zrobiłam, to po lekcji tańca kupiłam sobie drożdżówkę. A przed lekcją martwiłam się, że ważę więcej niż 55 kg i że przecież nie tak miało być, dlaczego mi to robisz świecie?!
Aktualnie prawie codziennie przed lustrem kręcę sobie dupcią i potrząsam cycem, mimo że waga pokazała mi właśnie 60 kg. I robię to z uśmiechem. Moim zdaniem kobieta, która siebie akceptuje, potrafi z uśmiechem przejrzeć się w lustrze, jest najpiękniejsza. Pewnie, że nie wszystko mi się w sobie podoba, mam kompleksy. Najważniejsze, że zaczynam podchodzić do siebie z większą wyrozumiałością i akceptacją.
4. Ty decydujesz.
I kropka. Ty, tylko Ty wiesz, co jest dla Ciebie najlepsze. Nikomu nie pozwól odebrać Ci prawa do własnych decyzji.

poniedziałek, 6 kwietnia 2020

Co czujesz, gdy spotykasz sam siebie?

Lubię czasami wyjść na spacer, albo po prostu siedzieć i gapić się przez okno. Zdarza mi się siedzieć tak i patrzeć na to, jak po niebie wędrują chmury, jak zmienia się położenie gwiazd w zależności od tego, jak blisko jest do świtu. Jak zmieniają się kolory nieba podczas zachodu słońca, jak dzień przechodzi w noc, jak noc zmienia się w dzień. Obserwacja natury w połączeniu z rozmyślaniem to jedna z tych przyjemności, którą rozkoszuję się, gdy tylko mogę.
W zeszłym roku w kwietniu spacerowałam po plaży. Było jeszcze chłodno, a ja specjalnie wybrałam takie miejsce, w którym nie ma turystów. Najpierw sama chodziłam po osiedlu domków przy lesie, które o tej porze roku wyglądało jak wymarłe miasteczko. Nie było chyba nikogo, albo ja nikogo nie spotkałam. Chodziłam ścieżkami i rozglądałam się. Weszłam do lasu i specjalnie wybrałam najdłuższy szlak, by dojść na plażę. W lesie nie spotkałam nikogo poza sobą. Przyszłam nie tylko do lasu, poszłam nie tylko na plażę. Poszłam do siebie, spotkać się z sobą samą, porozmawiać, zastanowić się.
Był taki moment, w którym byłam całkiem sama w oszałamiającej ciszy, w środku lasu. Słońce przeświecało przez korony drzew, przez gałęzie. Słyszałam lekki szum u góry. Podniosłam głowę i zobaczyłam niebo. Wkoło mnie były drzewa, krzewy, pagórki zielonej trawy, korzenie, konary. Czułam się częścią otaczającej mnie natury, jakby całe moje wcześniejsze życie zmierzało do tej chwili i jakby całe późniejsze miało być już zawsze bogatsze o tę chwilę.
Biegłam, gdy miałam ochotę. Płakałam, myśląc o czymś smutnym. Byłam sama, ale z całym bagażem tego, co oznacza bycie mną. Ten las pokazał mi tata, którego już nie ma wśród nas, ale zawsze go będę ze sobą nosić. Po tym lesie biegałam z przyjaciółmi. Wrosłam w ten las, tak jak on we mnie i gdy z niego wyjdę, będzie ze mną już zawsze. I krótki ślad mojej obecności zawsze już tutaj zostanie. Śmiech, łzy, szybkie kroki, powolny spacer. Piosenka, którą nuciłam sama dla siebie. Wszyscy, których niosę w swoim sercu, w swojej pamięci.
Patrzyłam na wszystko, jakby pierwszy raz w życiu to widząc i wiedziałam, że nie wszystko skończone. Jeszcze wszystko może być dobrze.
Słyszałam coraz głośniejszy szum morza. Zobaczyłam je. Wiał wiatr, morze było lekko wzburzone. Było trochę zimno, ale zeszłam na plażę. Zdjęłam buty i czułam, jak piasek przesuwa się pomiędzy moimi palcami, gdy idę w stronę morza. Gdy byłam już blisko, czułam, jak napinają się mięśnie w stopach. Przygotowałam się na to, że woda będzie lodowata, ale i tak jej temperatura była szokiem. Przez chwilę straciłam czucie w stopach, ale szłam dalej. Zaczęłam iść wzdłuż brzegu, uciekać przed falami, przeskakiwać je, gonić. Uśmiechnęłam się, a gdy w końcu nie udało mi się uciec i moje dżinsy są mokre aż do kolan, śmiałam się, jakbym była pierwszym człowiekiem na świecie, którego cwana fala tak urządziła.
Rzuciłam buty gdzieś na plażę, a sama bez lęku biegłam brzegiem morza, nie bałam się, że mogę się poślizgnąć, nabrałam wody do rąk i rzuciłam nad siebie. Tańczyłam i śpiewałam nad brzegiem morza. Jacyś ludzie pojawili się z lewej strony i prowadzili rowery. Pozdrowiłam ich radosnym uśmiechem i znowu zostałam sama. Nie samotna. Nie jesteś samotna, powiedziałam do siebie, obejmując się rękami. Położyłam się na plaży i patrzyłam w niebo. Później szłam wzdłuż morza, wymyśliłam na poczekaniu tekst własnej piosenki.
Było trochę zimno, ale zatrzymałam się, żeby dokładnie obejrzeć korzenie drzew, które zsuwają się z wydm, po tym jak podmyła je woda podczas któregoś sztormu. Morze wyrzuciło spory kawał drzewa, więc przyglądałam się wodorostom na nim, muszlom, które się do niego przylepiły i całej masie biedronek, które spacerują wzdłuż pniaka. Później oglądałam kamienie, którymi usłany był spory kawałek brzegu. Najpiękniej jednak było, gdy leżałam na plaży, z twarzą w stronę morza. Kiedyś czułam się jak drobina wobec absolutu. Teraz czułam się nie mniej obca niż jeden z kamieni. Wiatr smagał mnie jak drzewa rosnące niedaleko. Piasek tak samo obijał się o moje ciało, jak o kamienie i kawałek drzewa wyrzuconego na brzeg. Na jednej ze stóp odkryłam wodorost.
Podniosłam się i nadal szłam i szłam i przeszłam już tyle kilometrów, że nauczyłam się, które mięśnie pracują, kiedy podnoszę stopę, kiedy opieram ciężar ciała na nodze, kiedy podnoszę rękę, by odgarnąć włosy z twarzy. Które mięśnie pracują, gdy się uśmiecham, śpiewam.
Nie widziałam tego wszystkiego pierwszy raz w życiu i jednocześnie widziałam po raz pierwszy. Zaczęłam spotykać na swojej drodze coraz więcej ludzi, bo wchodziłam już na popularną plażę. Stopniowo przyzwyczajałam się do widoku innych ludzi i czułam się tak, jakbym rodziła się dla świata ponownie, najpierw po raz kolejny rodząc się dla siebie. Moje włosy były potargane od słonego wiatru, moje spodnie były mokre od słonej wody. Na rzęsach lśniły resztki łez i morskiej wody. Oddychałam głęboko, wchłaniając w siebie wszystko to, czym jest świat wokół, będąc jego częścią, a jednocześnie wiedząc, że to ja, to jestem ja. Nie lepsza i nie gorsza od tych, którzy mnie mijają, bo ludzie wkoło też niosą swoje zmartwienia, radości, wspomnienia o tym, co zostało odebrane, ale i nadzieje na to, co otrzymają.
Czerpię siłę z bycia ze sobą, ale nie zawsze tak było. Bywały chwile, gdy od tego uciekałam. Wtedy w moim bagażu były wielkie kamienie z napisami „jesteś beznadziejna”, „powinnaś umrzeć”, „życie nie ma sensu”, „zabij się, bo tylko wszystkich ranisz”, „wszystko niszczysz”, „jesteś nikim”. Tak bardzo chciałam, by ktoś te kamienie wyrzucił z mojego bagażu, bo czułam, jak pod ich ciężarem staję się coraz słabsza. Nie miałam siły tego nieść i nie chciałam. Wtedy prosto byłoby wejść do morza i pod ciężarem kamieni utonąć. Wtedy pragnęłam tylko wyzwolić się od nieznośnego bólu, jaki sprawiał mi ten ciężar. Każdy z Was, kto to zna, wie jaki to ogromny ból.
W końcu zrozumiałam, że wiele osób mnie kocha, ale nie mogą wyrzucić kamieni z mojego plecaka. Mogą tylko zachęcać mnie i wspierać, żebym zrobiła to sama. Tylko ja mogłam samą siebie uwolnić. Gdy w końcu zaczęłam to robić, zajęło mi to masę czasu i przyznaję, że nadal czuję czasami jakieś kamyki, które chrzęszczą między rozmaitymi rzeczami, które jeszcze noszę, ale teraz idzie mi się dużo lżej. Powiem więcej. Teraz już znacznie rzadziej zdarza mi się, że gdy nadepnę na jakiś kamień, który sprawi mi ból, biorę go do plecaka i niosę. To przydrożny kamień, na który być może w jakimś celu musiałam nadepnąć, ale czy jest mój? Mogę mieć po nim zadrapanie, siniak, ale nie muszę dźwigać kamienia.
Myślę o tym dużo szczególnie teraz, gdy chcąc nie chcąc wiele z nas zostaje teraz ze sobą dłużej, niż byśmy tego chcieli. Części z nas jest ciężko, bo będąc samymi oglądają zawartość plecaka i pogrążają się coraz bardziej. Myślę o tych osobach i wiem, jakiego rodzaju ból im dokucza. Wiem, chociaż zostawiłam większość z tego już za sobą.
W tej chwili patrzę na siebie i widzę siebie taką, jaka jestem. Nie jestem najgorszym złem świata. Nie jestem też aniołem. Mam mocne i słabe strony. Dobre i złe doświadczenia. Jestem za mało pewna siebie, ale mam też dużo empatii. Potrafię ocenić się krytycznie, ale i docenić to, co dobre. Teraz jednak siedzę w swojej sypialni i patrzę na okno i wiem jaki kawał dobrej roboty zrobiłam na terapii czy u psychiatry, bo widzę okno, a za nim księżyc i gwiazdy, niebo w które polecę podczas kolejnej podróży samolotem, a nie otwór, przez który chcę skoczyć, by skończyły się wszystkie cierpienia.
Wiem jednak, że wkoło nas są ludzie, którzy widzą to drugie. Jeżeli wiecie o kimś takim, to proszę, nie pozwólmy, żeby kogoś przygniotły kamienie w plecaku w tych trudnych chwilach, jakie obecnie przeżywa wiele osób. Podajmy numer do telefonu zaufania, namiary na terapię online.
Nie pozwólmy, żeby kolejne osoby odeszły, ani razu nie zatańczywszy z radości na plaży.

sobota, 4 kwietnia 2020

Kocia saga. Część pierwsza.

Stare chińskie przysłowie mówi: „za każdym razem, gdy wychodzisz z domu, spodziewaj się niespodziewanego”. Był lipiec 2015 roku, niedziela, a ja miałam straszną ochotę na bagietki czosnkowe z Biedronki, więc cóż było robić, zwlekłam się z mieszkania na ostatnim piętrze bloku i poczłapałam w stronę zachodzącego słońca. Upał niemiłosierny, żar się leje, stopy pływają w sandałach. Po przejściu 50 kroków żałowałam, że dożyłam tej chwili, w której zwykła zachcianka wynikająca jedynie z łakomstwa, wyrwała mnie z domu niczym dziecię z objęć rodzicielki.
Słonce beztrosko wypalało na mojej skórze znamiona, świadczące o jego bezsprzecznej dominacji nad marnym ludzkim okruchem, a ja brnęłam przez odmęty betonowych ścieżyn, by objąć we władanie skarb – bagietę z masłem czosnkowym. Pryma sort.
Nagle w samym środku osiedla domków jednorodzinnych zamajaczył jakiś niewyraźny obraz. Coś co mogło być gremlinem lub małpką, hasało między domami, najwyraźniej lekce sobie ważąc niemiłosierny upał. Podeszłam bliżej i przykucnęłam, wyciągając przed siebie dłoń i nucąc pradawne zaklęcie przywabiające wszelkiej maści dziwy z kosmosu. Na dźwięk słów, owych słów tajemnych brzmiących „kici kici”, stworzenie przybiegło, ale pożal się Boże, cóż to było za stworzenie. Statek-matka musiał porzucić go dawno temu, bo stwór był rozpaczliwie chudy. Zmierzwione, zakurzone futro było rzadkie. Przedstawiciel obcej cywilizacji o małym, wydętym brzuszku i kończynach jak zapałki. Był jednak skory do zabawy z przedstawicielką Ziemian, toteż nawiązaliśmy znajomość z pomocą źdźbła wyschniętej trawy. Rozejrzałam się dyskretnie po okolicy. Ani jednej małej miseczki z wodą dla młodego.
Zamierzałam dowiedzieć się, czy stwór założył swoją siedzibę w jednym z domostw, gdy nagle usłyszałam kroki dochodzące z lewej strony.
- Pani sobie go zabierze, jak chce. Jest niczyj, chodzi sobie między domami.
- Nikt tu nie ma kotki z młodymi? Naprawdę?
- No, chodzi między domami. Nikt kotki nie ma.
Chodzi sobie między domami szkielet pokryty futrem, miski wody nigdzie nie widzę, upał jak cholera. W dodatku alien wlazł mi już prawie do torebki. Do torebki, w której miałam przynieść dwie chrupiące bagiety z czosnkiem i może zimne piwko o smaku żurawiny czy innej wiśni. Nie no, bez przesady, torebka to torebka. Jeszcze ją pomyli z kuwetą i co? Jestem stażystką, niby za co kupię sobie nową, jeżeli ta zacznie wydzielać intensywny zapach kocich siuśków?
Wzięłam młodego na ręce. Ciebie serio podrzucił statek-matka, powiedziałam. Młody się wiercił, podekscytowany nową sytuacją.
W domu nie miałam nic, co jedzą Obcy, bo jestem wegetarianką. Wzięłam kocyk i położyłam w przedpokoju, usiadłam obok koca, a na kocu umieściłam Obcego. Nie, nie zgodził się, musiał siedzieć na mnie. No spoko. Zadzwoniłam do przyjaciółki-kociary.
-Ty, jak poznać, że kot je już sam?
-No jak mu dasz żarcie, to on zje, albo nie. A co, kota znalazłaś? A malutki jest? Zdjęcie wyślij.

środa, 1 kwietnia 2020

Zazdrość. Dobra czy zła bohaterka?

     Zazdrość, wedle słownikowej definicji, jest uczuciem przykrości spowodowanym brakiem czegoś, co ma ktoś inny, a co my bardzo pragniemy mieć. Każdy z nas zresztą to uczucie pewnie zna. Nie musi chodzić o rzecz materialną.
     To uczucie w umiarkowany sposób jest w naszym życiu potrzebne. Sąsiad ma zarąbistą kosiarkę, wowowow, cudo. Chcę taką samą, zazdroszczę draniowi jak cholera. Swoją drogą ciekawe, skąd wziął na to pieniążki? Nieważne. Ważne, że chcę mieć to samo! Kupuję, a producent kosiarek zaciera rączki. Jak mawiał George Carlin, pożądanie rzeczy bliźniego swego napędza system gospodarczy.
    Tylko że to uczucie ma dwie strony. Pozytywna zazdrość napędza konsumpcję, a nawet może Cię zmusić do tego, żebyś wziął się w garść i zapierniczał na własne dobre samopoczucie, żeby nie zazdrościć komuś awansu w pracy, udanego związku czy czego tam jeszcze. Działa trochę jak pastuch elektryczny, tylko że nie odgania Cię, a powoduje krótkie spięcie w postaci „omg, ja też tak chcę”.
    Gdy widzisz, że ktoś ma coś, co chcesz mieć, pojawia się niemiłe uczucie, a nikt z nas nie lubi niemiłych uczuć, więc szukamy sposobu, żeby sobie z tym poradzić. Fajnie, jak w tym momencie nasze myślenie przestawi się z „chcę mieć” na „co zrobić, by mieć”. Wtedy to zazdrość inspirująca. Może nas zmotywować do zmiany pracy, do poszukania partnera, do uprawiania sportu, żeby w końcu wyglądać jak koleżanka z pracy.
   Gorzej, gdy przez zazdrość zaczynamy się topić we własnym jadzie. Frustracja Cię osłabi, a zazdrość już niejedną relację po prostu wykończyła. Zaczynasz szukać w osobie, której zazdrościsz, pierdyliard wad. No i co, że ma kasę, skoro ma krzywą twarz, hehe. Najbardziej wszystko odbija się jednak na Tobie. Ileż można pielęgnować w sobie coraz większą niechęć do innych i krytykanctwo?
    Jest też rodzaj zazdrości, który po prostu Cię zniszczy, krok po kroku, powoli. Mam w otoczeniu osobę, która we wspaniały sposób robi coś, o czym zawsze myślałam, że jest moją domeną. W zasadzie byłam zawsze przekonana, że będę to robić zawodowo, bo to kochałam, ale wtedy poznałam kogoś, kto robi to lepiej, dużo lepiej. Zaczęłam się coraz częściej porównywać z tą osobą. Nie widziałam innych ludzi, którzy też mogli to robić lepiej, bo widziałam tylko ją. W tym momencie zaczynałam czuć coraz większą niechęć do znajomej, mając wrażenie, że zabrała mi coś, co należy się mnie. Cholera, nie jestem pięknością, nie jestem też wybitnie inteligentna, ale zawsze wiedziałam, że CHCĘ PISAĆ! Dlaczego ona mi to odbiera?
    Niechęć tak mnie przeraziła, że wmówiłam sobie, że to ze mną jest coś nie tak. Widocznie jestem beznadziejna. Nie potrafię. Nigdy nie napiszę nic, co będzie genialne, co przyćmi każdego, kto chciałby napisać coś lepiej. Dzięki takiemu myśleniu, przestałam pisać cokolwiek na kilka lat. Do momentu, aż poszłam na terapię i zaczęłam sobie pomału uświadamiać, jak bardzo poniżej przeciętnej jest nie mój talent, a moja samoocena. Wtedy dostałam silne narzędzie do walki z zazdrością. Pracę nad samoakceptacją i nad poczuciem własnej wartości.
    Kiedy zrozumiałam, że nie muszę być geniuszem, a moje pisanie na skali między Dostojewskim a Lipińską nie jest wcale najgorsze, zaczęłam pisać. Dlatego między innymi powstał ten blog.

   Czy macie jakieś doświadczenia z niszczącą zazdrością? Może macie sprawdzone sposoby na to, by wredota nie zawładnęła Waszym życiem?


sobota, 28 marca 2020

Oczekiwania vs. rzeczywistość. Nauka dystansu.

    Jestem perfekcjonistką i marnuję w życiu furę energii na to, żeby wszystko było idealnie, tak jak sobie wymarzyłam. Z tego też względu wiedziałam, że nie ma sensu, abym kiedykolwiek miała wesele. To znaczy nigdy nie chciałam mieć dużego wesela, ale jednym z czynników o tym decydujących był fakt, że umarłabym ze zdenerwowania, wściekłości i rozpaczy, organizując taką uroczystość i biorąc w niej udział.
    Potrafiłam już jako dzieciak zadręczać się w nieskończoność, bo nie zrobiłam czegoś idealnie, a przecież tak miało właśnie być.
   Niestety, albo raczej na szczęście, los podarował mi niezbyt idealną fizjonomię, umiejętność skupienia się tylko na tym, co mnie realnie w danej chwili interesuje, ludzi, którzy udowadniają mi, że nic nie idzie idealnie i przede wszystkim prokrastynację.
   Najpierw uznałam, że mając do tego perfecjonizm jestem po wielokroć przeklęta przez wszystkie bóstwa i cierpię za miliony, ale to był okres nastoletniego bólu istnienia, więc możemy to odhaczyć. Później wyszłam z założenia, że to poligon do walki z samą sobą. Bo przecież logiczne, że siły dobra to perfekcjonizm, a cała reszta to siły zła, które chcą zniszczyć wzorzec ideału w moim życiu.
   Aktualnie godzę się z losem, ale wiecie, pisać to sobie można. Haha, nie musi być idealnie, dorosłam do tego. Dam Wam i sobie dowód na to, że nabrałam dystansu, a dodatkowo, że perfekcja mi raczej nie grozi.

   Chciałam mieć piękne zdjęcie na insta i Facebooka z wakacji na Krecie. Ubrałam się ładnie i poszliśmy na plażę z moim obecnie już mężem, wtedy narzeczonym. Uznałam, że muszę mieć zdjęcie na jakimś kawałku skały, który tak artystycznie obmywało morze… Już sobie wyobrażałam, że będę wyglądać niczym nimfa wodna. Tylko, że zanim z morza wyłoniła się nimfa i przysiadła na skale, musiałam przejść przez etap pożądającej fotki Grażynki, która praktycznie wczołguje się na mokrą skałę. 
    Oczyma wyobraźni już widziałam, jak kończę wakacje w gipsie, albo z glonami we wszystkich miejscach ciała. Posadziłam z wysiłkiem swoją bladą dupkę na kamulcu i mówię chłopu: „rób zdjęcia ile wlezie, później wybiorę najlepsze, bo stąd nie zlezę teraz". No i robi zdjęcia, poci się chłop w 35 stopniach, wygina się jak pręt w karuzeli. Jeszcze tak, tak i z tego profilu. A ja walczę o życie! Skała śliska, fale czasami takie, że mnie prawie zmiata!
Obejrzałam zdjęcia i ostatecznie to trafiło na insta:


Ale kurczę, w ramach tego dystansu jeszcze… To mnie tak rozbawiło, że jest moim ulubionym:
 Pozdrawiam serdecznie! :)

piątek, 27 marca 2020

Kwarantanna i sport. 7 pomysłów.

    Coraz więcej osób w ostatnim czasie przeszło na system pracy zdalnej, albo po prostu ma przymusowe wolne. Ponieważ sport jest bardzo ważny i ze wszech miar godny, by znaleźć dlań miejsce w każdych okolicznościach, przedstawiam kilka moich sposobów na utrzymanie formy i wyćwiczenie niemal każdej części ciała.
1. Palce. Pięknie wyćwiczone, smukłe palce na wiosnę? To proste ćwiczenie, polegające na tłuczeniu dzień w dzień w klawiaturę i kłócenie się z internetowymi trollami, pozwoli Ci na długo zachować piękny wygląd tej części ciała. Dodatkowo możesz się kręcić z frustracji na krześle, to poćwiczysz również pośladki. Na wyćwiczenie kciuków najlepszy będzie smartfon i przeglądanie Facebooka.
2. Mózg. Szermierka słowna w internecie zwykle wyczerpuje moje zapotrzebowanie na sport. Jeżeli dodatkowo prychasz i gadasz do siebie, ćwiczysz mięśnie twarzy. Załamywanie rąk – kolejne świetne ćwiczenie.
3. Nogi. Jest nas teraz pełen komplet w domu. Toaleta jest jedna. Chcesz siku, a akurat ktoś siedzi w środku? To okazja do ćwiczeń mięśni nóg. Dzikie tańce i obłąkańcze pieśni „Wychoooodź, wychooodź”, to genialne ćwiczenia!
4. Ramiona. Raz na pół godziny podejdź do lodówki i otwórz ją. Popatrz co jest i zamknij. Dobrze by było, gdyby Twoja lodówka była taką samą cholerą jak ja i przy zamknięciu zasysała się na amen. Wtedy próba otworzenia drzwiczek po kilku sekundach uświadomi Ci, jak mało masz siły w ramionach.
5. Ręce. Masz coś do zrobienia, ale po domu kręcą się zwierzęta domowe? Odganianie się od niechcianego towarzystwa angażuje wiele mięśni. Gdy kot zaczyna chodzić mi po klawiaturze, muszę go przesunąć, a czasami wziąć na ręce (trening siłowy!) i odstawić na podłogę (skręt tułowia!). Mam 4 koty. To ćwiczenie powtarzam w ciągu dnia tak często, że to wakacji będę mieć talię osy i ręce Pudziana.
6. Plecy. To ćwiczenie wymaga posiadania zwierzaka, dziecka lub zwyczajnie bałaganu. Podczas chodzenia po domu co chwilę stajesz na czymś dziwnym. Dla mnie to są piankowe piłeczki i myszki z kocimiętką. Schylam się i podnoszę. Czasami robię też slalom. Niby nic, ale już więcej kroków dziennie zrobionych. Plus – nie nadepnę po raz kolejny na mokrą piłkę bosą stopą. Mój najmłodszy kot uwielbia kąpać wszystkie zabawki w misce z wodą.
7. Pośladki. To ćwiczenie trudne, bo wymaga zaangażowania również mózgu i palców. Wchodzisz na stronę internetową jakieś pięknej blogerki modowej. Czytasz o jej idealnym życiu i oglądasz jej idealne zdjęcia w idealnych ciuchach. Patrzysz na siebie (dodatkowy plus za zaangażowanie szyi i karku!). Analizujesz. Żal ściska poślady. Wyćwiczone w ten sposób mięśnie to redukcja cellulitu!

     To wszystko, co na tę chwilę sama praktykuję. Efekty już widzę, więc polecam oczywiście. Jeżeli macie jeszcze jakieś pomysły, to piszcie :).

PS.
    To jest ciężka sytuacja, nie neguję tego, ale zawsze wszystko staram się przyjmować z humorem. Trzymam kciuki, żeby dobre czasy nadeszły jak najszybciej!