sobota, 4 kwietnia 2020

Kocia saga. Część pierwsza.

Stare chińskie przysłowie mówi: „za każdym razem, gdy wychodzisz z domu, spodziewaj się niespodziewanego”. Był lipiec 2015 roku, niedziela, a ja miałam straszną ochotę na bagietki czosnkowe z Biedronki, więc cóż było robić, zwlekłam się z mieszkania na ostatnim piętrze bloku i poczłapałam w stronę zachodzącego słońca. Upał niemiłosierny, żar się leje, stopy pływają w sandałach. Po przejściu 50 kroków żałowałam, że dożyłam tej chwili, w której zwykła zachcianka wynikająca jedynie z łakomstwa, wyrwała mnie z domu niczym dziecię z objęć rodzicielki.
Słonce beztrosko wypalało na mojej skórze znamiona, świadczące o jego bezsprzecznej dominacji nad marnym ludzkim okruchem, a ja brnęłam przez odmęty betonowych ścieżyn, by objąć we władanie skarb – bagietę z masłem czosnkowym. Pryma sort.
Nagle w samym środku osiedla domków jednorodzinnych zamajaczył jakiś niewyraźny obraz. Coś co mogło być gremlinem lub małpką, hasało między domami, najwyraźniej lekce sobie ważąc niemiłosierny upał. Podeszłam bliżej i przykucnęłam, wyciągając przed siebie dłoń i nucąc pradawne zaklęcie przywabiające wszelkiej maści dziwy z kosmosu. Na dźwięk słów, owych słów tajemnych brzmiących „kici kici”, stworzenie przybiegło, ale pożal się Boże, cóż to było za stworzenie. Statek-matka musiał porzucić go dawno temu, bo stwór był rozpaczliwie chudy. Zmierzwione, zakurzone futro było rzadkie. Przedstawiciel obcej cywilizacji o małym, wydętym brzuszku i kończynach jak zapałki. Był jednak skory do zabawy z przedstawicielką Ziemian, toteż nawiązaliśmy znajomość z pomocą źdźbła wyschniętej trawy. Rozejrzałam się dyskretnie po okolicy. Ani jednej małej miseczki z wodą dla młodego.
Zamierzałam dowiedzieć się, czy stwór założył swoją siedzibę w jednym z domostw, gdy nagle usłyszałam kroki dochodzące z lewej strony.
- Pani sobie go zabierze, jak chce. Jest niczyj, chodzi sobie między domami.
- Nikt tu nie ma kotki z młodymi? Naprawdę?
- No, chodzi między domami. Nikt kotki nie ma.
Chodzi sobie między domami szkielet pokryty futrem, miski wody nigdzie nie widzę, upał jak cholera. W dodatku alien wlazł mi już prawie do torebki. Do torebki, w której miałam przynieść dwie chrupiące bagiety z czosnkiem i może zimne piwko o smaku żurawiny czy innej wiśni. Nie no, bez przesady, torebka to torebka. Jeszcze ją pomyli z kuwetą i co? Jestem stażystką, niby za co kupię sobie nową, jeżeli ta zacznie wydzielać intensywny zapach kocich siuśków?
Wzięłam młodego na ręce. Ciebie serio podrzucił statek-matka, powiedziałam. Młody się wiercił, podekscytowany nową sytuacją.
W domu nie miałam nic, co jedzą Obcy, bo jestem wegetarianką. Wzięłam kocyk i położyłam w przedpokoju, usiadłam obok koca, a na kocu umieściłam Obcego. Nie, nie zgodził się, musiał siedzieć na mnie. No spoko. Zadzwoniłam do przyjaciółki-kociary.
-Ty, jak poznać, że kot je już sam?
-No jak mu dasz żarcie, to on zje, albo nie. A co, kota znalazłaś? A malutki jest? Zdjęcie wyślij.
Opisałam sytuację w kilku zdaniach, po czym zadzwoniłam do chłopaka, żeby przyjechał i przywiózł żwir i to, co jedzą małe koty. Tymczasem udało mi się nakłonić Obcego do spojrzenia łaskawym okiem na miskę wody. Skoro sam pije, to pewnie i je też sam.
Gdy przyjechał mój chłopak, z zakupami dla kociego bobasa, ja siedziałam na łóżku, na kolanach miałam koc, na kocu zaś wylegiwał się Obcy. Na dźwięk głosu drugiego Ziemianina, podniósł sennie wzrok.
Okazało się, że je sam, owszem, i to jak je. Widziałam kiedyś świnie, które jadły z koryta, mlaszcząc przy tym niemiłosiernie. I kolegę z dzieciństwa, który jadł w taki sposób, że aż się robiło niedobrze. Ale ten alien mlaskał najgłośniej. W dodatku wydawał dziwne warcząco-charczące odgłosy, jakby chciał coś powiedzieć, ale mówił przez nos.
Mój chłopak uznał, że jest na mnie zły, bo ja pewnie tego kota oddam, a on się już zakochał. Uśmiechnęłam się, ale wiedziałam już, że nie oddam. W dodatku następnego dnia był poniedziałek, oboje idziemy do pracy, a bałam się młodego zostawić samego. Na szczęście siostrzenica zgodziła się popilnować znajdę. Aliena nazwałam roboczo Gizmo.

Tak wyglądał Gizmuś niedługo po tym, gdy go znalazłam. Zdjęcie słabej jakości, wybaczcie ;).

Najszybciej jak się dało młody wylądował u weterynarza na przegląd. Miał katar, dlatego wydawał takie dziwaczne odgłosy. Dowiedziałam się, że to chłopak i obwieściłam przyjaciółce, że mam syna :D.
Gizmo pozostał Gizmem, bo to imię najlepiej do niego pasowało. Rósł jak na drożdżach i po kilku miesiącach okazało się, że to nie jest byle Obcy, ale najprawdziwszy książę. Tak też zachowuje się do dzisiaj. Jest pełen dostojeństwa, chodzi z gracją, wyrósł ze swojego nawyku żarcia jak świnia i teraz je z prawdziwą godnością. Jest tylko ogromnie strachliwy. W dodatku dostaje szału, gdy wyczuwa kocimiętkę, walerianę lub oliwki.
Nie wiem komu powinnam dziękować za to, że zachciało mi się tej bagiety (aha, nie kupiłam jej w końcu i nie zjadłam, wiadomo), ale jestem ogromnie wdzięczna za to, że Obcy skolonizował akurat moje mieszkanie :).

Gizmek w wersji dorosłej, odkarmionej i zadbanej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz