piątek, 17 kwietnia 2020

Nie jesteśmy pro-life.

W związku z przebudzeniem pani Godek z popiołów pandemicznego świata, na nowo rozgorzała dyskusja o aborcji. Rzecz w tym mianowicie, że nowy projekt zakłada by zabronić Polkom aborcji w chwili, gdy płód jest uszkodzony/ciężko chory.
W związku z powyższym, od pewnego czasu atakują mnie na facebooku zdjęcia abortowanych płodów, 25-tygodniowych poronionych płodów, a z drugiej strony barykady zdjęcia tzw. „dzieci Chazana”. Plus oczywiście pytania i dyskusje: „Czy to jest dziecko?”, „czy takie dziecko powinno się urodzić?”.
Ale ja nie o tym.
Kilka lat temu nocą buszowałam po forum internetowym i natknęłam się na wątek o terminacji ciąży. Kobiety, które często latami starały się o dziecko. Kobiety, które na widok dwóch kresek na teście skakały z radości aż pod sufit. Kobiety, które po otrzymaniu wyników badań, zamierały z rozpaczy. Strach, złość, rozpacz. Poszukiwanie informacji. Wreszcie decyzja o zakończeniu ciąży, a wraz z nią niekończące się pytania, wątpliwości. Wspierały się wzajemnie, bo każda z nich to przeżyła. Niektóre więcej niż raz. Podtrzymywała je na duchu myśl, że ich dziecko nie cierpi. Nie urodzi się po to, by cierpieć. Nie urodzi się po to, by od razu umrzeć.
Patrzyłam wiele razy na kobiety, które z radością szykowały się do rozwiązania. Ich dzieci miały być zdrowe. Wybierały meble do dziecinnego pokoju, ubranka, zabawki. Ten czas był czasem radosnego oczekiwania. Były schronieniem dla nowego życia, które miały przynieść na świat. Co robią wtedy te kobiety, które noszą w sobie dziecko, któremu mogą wybrać trumnę zamiast łóżeczka? Jakie to uczucie szykować trumnę, zamiast kołyski? A teraz, jakie to uczucie wiedzieć, że musi to potrwać 9 miesięcy, a nie np. 4? 5 dodatkowych miesięcy męki psychicznej dla kobiety, która nosi dziecko z bezmózgowiem. Są kobiety, które chcą urodzić takie dziecko, pożegnać się z nim. Ich wybór, ich święte prawo. Czy reszta musi?
Cały czas zresztą dyskusja toczy się wkoło tych dzieci. Ja przyglądam się matkom. Zwłaszcza matkom, które mają chore dzieci. Jak zmierzyć cierpienie kobiety, która każdego dnia patrzy na swoje chore dziecko i wie, że po jej śmierci ono będzie zdane na łaskę i niełaskę obcych? Może dodajmy do siebie takie liczby. Po ilu miesiącach zostanie sama, bo ojciec dziecka nie da rady psychicznie? Albo otoczenie się wykruszy? Wszystkie koleżanki mają zdrowe dzieci, więc o czym tu z nią gadać. Może dodajmy do tego, jak śmieszną dostanie kwotę na leki i terapię dla swojego dziecka? Koniecznie dodajmy też ból. Ile razy go czuje, podnosząc swoje coraz cięższe dziecko? A ile wylała już łez? Ile razy uderzyło ją jej dorosłe już dziecko, które nie panuje nad sobą i swoją siłą?
Nie mnóżcie tego tylko przez ilość sąsiadów, którzy zaoferują pomoc, by taka matka mogła np. wyjść choćby do kina odreagować. Albo pro-liferami, którzy pomagają w ośrodku, w którym terapię ma jej dziecko. A już na pewno nie politykami, którzy serio się tym przejmują, bo Wam wyjdą jakieś śmieszne liczby.
Co mnie zainspirowało do napisania to post kobiety, która ma chore dziecko. Wolontariusze do ośrodka się nie garną. Ona nie ma takiego wsparcia z państwa, które zagwarantowałoby godny byt jej i dziecku.
Chcesz być pro-life? Pomóż takim kobietom. Zrób zbiórkę, zrób jej zakupy, pomóżcie ze znajomymi w opiece. Zarzućcie cały ten sejmowy kocioł listami wsparcia dla matek niepełnosprawnych dzieci, domagajcie się godnego bytu dla tych, którzy już się narodzili.
I nie rozśmieszajcie mnie mówiąc w tym kraju o realnej ochronie życia, gdy nie było maseczek dla szpitali, pacjentom onkologicznym pokazuje się faka, a protestujących rodziców niepełnosprawnych dzieci traktuje się jak wyłudzaczy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz